To marzenie dojrzewało we mnie od lat. W końcu je zrealizowałam. Pod koniec kwietnia 2025 roku przeszłam Główny Szlak Świętokrzyski.

Rzeczywistość wielokrotnie przerosła moje wyobrażenia, choć… nie obyło się bez kryzysów. Opowiem wam o tym. O zachwytach i przygodach na Główny Szlaku Świętokrzyskim.

A w tym artykule dzielę się doświadczeniami związanymi z organizacją przejścia. Dlatego tutaj krótko:

Główny Szlak Świętokrzyski (GSŚ)

to najdłuższy szlak turystyczny w Górach Świętokrzyskich. Licząca ok. 93 km trasa zaczyna się w Kuźniakach a kończy w Gołoszycach (ale można też iść w odwrotnym kierunku). Szlak poprowadzono przez park narodowy, dwa parki krajobrazowe oraz kilka rezerwatów.

Przyroda – przyrodą, ale na GSŚ przyciągnęło mnie także dziedzictwo historyczne i kulturowe tych terenów. To tajemnicza kraina dryfująca między różnymi strefami wpływów. Zresztą do powrotów w Świętokrzyskie nigdy nie trzeba mnie szczególnie namawiać. Tutaj znajdziecie na to dowody: artykuły poświęcone atrakcjom woj. świętokrzyskiego.

Również długość GSŚ wydała mi się odpowiednia dla debiutantki na szlaku długodystansowym. Trasę rozbiłam na cztery dni, bo nie chciałam się spieszyć. To miał być mój czas z samą sobą. Tylko ja i szlak. Wyszło lepiej niż się spodziewałam.

Główny Szlak Świętokrzyski dzień 1: Kuźniaki – Góra Perzowa – Góra Barania – Ciosowa – Piekło Miedzianogórskie – Góra Grodowa – Tumlin

Niedzielny poranek. Jest kilka minut po ósmej, gdy wysiadam z busa z Kielc. Jestem jedyną pasażerką, a kierowca, gdy dowiaduje się, że jestem z Małopolski, raczy emocjonalną perorą o wyższości elektrycznych busów nad fasiągami na drodze do Morskiego Oka. Dzień wcześniej zmarnowałam kilka kwadransów na próbach rozeznania się w internetowych i dworcowych rozkładach jazdy, z których wynikał głównie chaos. Teraz to bez znaczenia.

Kuźniaki ruiny piec hutniczego
ruiny pieca hutniczego w Kuźniakach

Nim ruszę na szlak (zaczyna się przy przystanku) oglądam ruiny Jadwigi – pozostałość po dziewiętnastowiecznym zakładzie hutniczym. To sprawka Stanisława Staszica, który zastał Polskę rolno-paździerzową, a zostawił trochę bardziej uprzemysłowioną. A industrializował właśnie kielecczyznę. Stojąc na czele Wydziału Przemysłu i Kunsztów doprowadził do stworzenia Staropolskiego Okręgu Przemysłowego – „ciągłego zakładu fabryk żelaznych”. Wielkie piece, kuźnie, walcownie, huty budowano wzdłuż rzek Kamiennej, Bobrzy i Czarnej. Kuźniaki to odprysk tego projektu. W szczytowym momencie Jadwiga wytapiała tysiąc ton surówki rocznie. Huta zakończyła żywot wraz z wyczerpaniem pobliskich złóż w 1897 r. Zresztą przeszacowane zasoby rud żelaza pogrążyły staszicowski sen o gospodarczej potędze. Po większości zakładów zostały romantyczne ruiny. Jak ten wielki piec w sadzie.

Suchedniowsko-Oblęgorski Park Krajobrazowy
To tutaj piszę te opowieści z mchu i paproci… 😉

Szlak szybko wyprowadza mnie poza zabudowania. Zaczyna się Suchedniowsko-Oblęgorski Park Krajobrazowy. Spędzę w nim jedenaście kilometrów i będzie to czas zachwycający. Las jest przewspaniały, w pełnej wiosennej krasie. Krótkie, ale strome podejście wprowadza mnie do Rezerwatu Perzowa Góra. Nazwa ponoć nie od rośliny a nazwiska, popularnego w okolicy. Być może. Za to sceneria jak z bajki. Ścieżka kluczy między omszałymi kamieniami i paprociami, w cieniu buków, przez które wesoło przebijają się promienie słońca.

Góra Perzowa
Perzowa Góra

Z grzbietu Perzowej schodzę przez szczelinę z wykutymi stopniami. Poniżej, w skalnej grocie, ukrywa się kapliczka św. Rozalii, która od zamążpójścia wolała życie w – no właśnie – grocie, tylko że na Sycylii. Zaglądam przez drewnianą kratę. Pustelniczce towarzystwa dotrzymuje dywanikowy papież, liczne Matki Boskie i Jezusy. Tradycja głosi, że Perzowa ma uzdrawiające moce, z których rzekomo korzystał Kazimierz Wielki (interesująca teoria), a miejscowi zaglądali tu w czasie pomorów. Jeszcze dwieście lat temu biskup sandomierski grzmiał, że „lud bałamuci się tu i odnawia pogańskie praktyki”. Oddolny kult zagospodarowano więc zmieniając grotę w kapliczkę świętej od zaraz. Takich miejsc pradawnego kultu zawłaszczonych podczas akcji chrystianizacji na Głównym Szlaku Świętokrzyskim będzie więcej.

Kaplica św. Rozalii Perzowa Góra
Kaplica św. Rozalii
Rezerwat Perzowa Góra
Rezerwat Perzowa Góra

Nie chcę, ale trzeba ruszać dalej. Szlak na chwilę wyprowadza mnie z lasu, po to, by znów dać do niego nura. W Sieniowie podobno stoi fajna wieża widokowa. Ja jednak w ogóle jej nie zauważam, bo całą uwagę zawłaszcza dom o wyglądzie autostradowych zbiorników na piasek do przeprowadzania akcji zima. Takie jakby igloo, ale z oknami. W Widomej robię postój na popas w zadaszonej wiacie otoczonej tablicami edukacyjnymi. Podobnych tablic na Głównym Szlaku Świętokrzyskim nie brakuje. Będę je studiować zawzięcie. Niektóre okażą się bardzo pouczające.

Postój się przydał, bo czekało mnie podejście na Górę Baranią. Chwilę przed szczytem odbija czarny szlak do Oblęgorka i Pałacyku Henryka Sienkiewicza – byłam, więc tym razem daruje sobie wizytę. Ale kto nie był – warto. W muzeum wystawiono wiele sienkiewiczowskich kuriozów pokroju portret pisarza stworzony z wykaligrafowanych gotykiem złotych myśli z „Quo Vadis”. Albo kieł hipopotama, który Sienkiewicz przywiózł sobie jako suwenir z Afryki.

Bajka kończy się, gdy szlak wyprowadza mnie do Porzecza. Na początku jest nawet nieźle. Zejście z Baraniej jest widokowe, wokół naprawdę godne krajobrazy, ale im niżej tym gorzej. Najpierw asfalt, potem rozkopy i nieokreślone roboty ziemne. Coś co wzięłam za budowę obwodnicy Porzecza (po co Porzeczowi obwodnica? Nie wnikam, nie ja rozdaję kasę na budowę dróg w tym kraju) okaże się przyszłą drogą ekspresową. GSŚ zmieni tu więc wkrótce przebieg.

wieś Porzecze

Przez wieś co prawda idzie się chodnikiem, ale ruch jak na Marszałkowskiej (i to w niedzielę!?). Auta smrodzą i hałasują. Kryzys depcze mi po piętach. Nim przekroczę Bobrzę robię przerwę w wiacie przy szkolnym boisku.

Jest lepiej, a robi się jeszcze lepiej, gdy wracam do lasu. Nagrzane słońcem sosny pachną słodko. Nieuciążliwe podejście wprowadza mnie na grzbiet Ciosowej. Poniżej rozciąga się nieczynny kamieniołom. Skały są fenomenalne, z falującymi warstwami wiśniowego piaskowca. Wygląda jak (mini)Arizona, ale to tylko Wzgórza Tumlińskie.

czerwony piaskowiec w kamieniołomie Ciosowa przy Główny Szlak Świętokrzyski
czerwony piaskowiec w kamieniołomie Ciosowa

Dalej znów marny odcinek. Zaciskam zęby i przyspieszam kroku, by szybciej zostawić za sobą krajówkę w Miedzianej Górze. Szum drogi towarzyszy mi jeszcze długo, ale gdy wgramolę się do Piekła Miedzianogórskiego otaczają mnie już tylko dźwięki przyrody. Piekło okaże się odsłonięciem jasnego piaskowca. Nic spektakularnego, na Ciosowej to były odsłonięcia.

Piekło Miedzianogórskie
Piekło Miedzianogórskie

Wyzwaniem okazuje się zejście z Wykieńskiej: dziko strome, prowadzące pylistą ścieżką najeżoną luźnymi kamieniami, które tylko czekają, by osunąć się pod butem. To najgorsze zejście na całym Głównym Szlaku Świętokrzyskim (pokonywanym od zachodu, rzecz jasna).

Na dole robię skok w bok ze szlaku i niczego nie żałuję. Daje się skusić tabliczkom kierującym do nieczynnego kamieniołomu Wykień. Tu także wydobywano czerwony piaskowiec, ale wyrobisko ma jeszcze jedną osobliwość. Płaski blok granitu lewituje circa pięć metrów nad ziemią wsparty jedynie na smukłym słupie. Przypomina mi taule – kamienne konstrukcje, które oglądałam na Minorce, ale akurat za konstrukcją z Wykienia nie kryje się pradawna cywilizacja, tylko Akademia Sztuk Pięknych. Rzeźba „Ciało” (lepiej znane jako „pomnik studenta”) to praca dyplomowa Jacka Pilcha z 1994 roku.

kamieniołom Wykień
Pomnik studenta w kamieniołomie Wykień

Na deser pierwszego dnia na Głównym Szlaku Świętokrzyskim został mi rezerwat Kręgi Kamienne w Tumlinie. To znaczy może tam były jakieś kręgi, czy raczej kamienne wały, ale wszystko tak zarosło i się zakrzaczyło, że trudno się czegoś dopatrzeć. Te kręgi-wały opisywane są jako pozostałość po przedchrześcijańskim sanktuarium.

Dla zniwelowania pogańskich mocy na Grodowej postawiono więc kaplicę Przemienienia Pańskiego – uroczy domek ze otynkowanymi na biało ścianami i dzwonnicą w sygnaturce. Otaczają ją kamienne płyty (może to są te kręgi?). Taki jakby cmentarz z samych stel. Ale czy to cmentarz? A jeśli tak, to kogo tu pochowano? Górników, którzy zakończyli żywot w kamieniołomie poniżej kaplicy? Inskrypcje są nieczytelne, poza jedną datą, ale miejsce działa na wyobraźnię.

Kaplica w rezerwacie Kręgi Kamienne w Tumlinie
Kaplica Przemienienia Pańskiego w rezerwacie Kręgi Kamienne w Tumlinie

Główny Szlak Świętokrzyski dzień 2: Tumlin – Dąbrowa – Masłów – Klonówka – Diabelski Kamień – Przełom Lubrzanki

Jeśli kiedyś wrócę na Główny Szlak Świętokrzyski (czego nie wykluczam) to pominę ten odcinek. Raz wystarczy. To najmniej interesujący fragment. Dużo asfaltu, zrytych dróżek, takich sobie lasów i nieciekawych zabudowań, a krajobrazy i atrakcje nie rekompensują tego znoju. Przyrodniczo i kulturowo to mierna namiastka tego, co GSŚ dał mi w pozostałe dni. Z drugiej strony cieszę się, że ten odcinek zrobiłam na początku, bo kolejne dni zamazały złe wspomnienia.

Główny Szlak Świętokrzyski, las w okolicach Tumlina

Zresztą zaczęło się całkiem obiecująco. Las na wschód od wsi Tumlin-Węgle – choć gospodarczy – był sympatycznym początkiem. Długo jednak nie kazał mi czekać, by pokazać jakie kryje „skarby”.

Rozjeżdżone przez ciężki sprzęt i zalane wodą ścieżki prześladowały mnie przez znaczną część drugiego dnia na GSŚ. Najpierw nawet mnie to bawiło. To lawirowanie na krawędzi, koleiny do kolan i kombinowanie, którędy teraz, by nie trzeba było wpław (bo kajak przecież zostawiłam w domu :P). Z czasem już tylko wkurzało.

Sufraganiec na Głównym Szlaku Świętokrzyskim
potok Sufraganiec

Szlak przecina podmokłą dolinę potoku Sufraganiec – odnotowuję, bo to jedno z nielicznych miejsc tego dnia, które mnie (trochę) oczarowało. Według mapy zdobywam wzniesienie Sosnowica, po to by dobić do drogi krajowej, wzdłuż której muszę przejść 1,5 km. I nie ma zmiłuj. Na szczęście idę ciągnącą się wzdłuż drogą rowerową, ale to wciąż wątpliwa przyjemność.

Hyżo przebiegam na drugą stronę trasy (bo przejścia brak) i daję nura w las, który – o zgrozo! – znów okazuje się błotnistym kretowiskiem.

Siódemkę królową polski dróg (o której nawet powstała powieść w stylu gonzo) przekraczam przejściem dla zwierząt. Zawsze ciekawiło mnie jak taki zwierzęcy wiadukt wygląda z góry. Już wiem, mogę iść dalej, przez zryte ostępy, które doprowadzają mnie do utwardzonego duktu. Tak szerokiego, że mogłyby na nim lądować samoloty. A ten wyprowadza na kolejną krajówkę. Która to już dzisiaj? Doszukuje się plusów: idę wzdłuż ekranu akustycznego, a przejście ma pasy i światła! Luksus.

Główny Szlak Świętokrzyski między Tumlinem a Dąbrową

Jestem we wsi Dąbrowa, na ulicy Diamentowej (nazwa niezrozumiale mnie bawi, bo to tylko przeciętna ulica), by po niespełna kilometrze odbić w prawo między zabudowania. Nie zauważyłam oznaczeń tego skrętu, więc trzeba się pilnować. Ten dzień na Głównym Szlaku Świętokrzyskim sponsoruje błoto. Zaczyna się tam, gdzie kończą się zabudowania. Zaraz za stacją wodociągów nachodzę na coś, co z braku lepszego określenia nazwę bagnem.

Główny Szlak Świętokrzyski w miejscowości Dąbrowa

Ja już wiem, jak chodzi się po bagnach, ale zdobytych przed rokiem w Biebrzańskim Parku Narodowym umiejętności nie muszę wykorzystywać, bo wbrew pozorom szlak wyprowadza z grzęzawiska suchą stopą (i wcale nie po tych podestach). Za to moje morale szoruje po dnie. Bez wahania odbijam w stronę hotelu Odyssey, prowadzona wiarą, że jak się ma tyle gwiazdek, to pewnie znajdzie się też ekspres do kawy. Znalazł się ^^. A kawka z panoramą Kielc naprawdę ratuje mi ten dzień na GSŚ!

Główny Szlak Świętokrzyski przerwa na kawę Główny Szlak Świętokrzyski widok na Kielce

Zresztą od teraz będzie już tylko lepiej. Co prawda czekają mnie jeszcze ponad trzy kilometry asfaltowej przeprawy przez Masłów, ale wieś sprawia sympatyczne wrażenie. W centralnym punkcie stoi ładny kościół z czerwonego i beżowego piaskowca. Z zaskoczeniem odnotowuję, że to dwudziesty wiek.

Masłów Główny Szlak Świętokrzyski
Masłów

A potem hyc, hyc i zdobywam Pasmo Masłowskie. Szlak omija najwyższy punkt Klonówki, za to prowadzi do takiej śmiesznej wieży widokowej. Nie, to za dużo powiedziane. Do podestu widokowego. Zaśmiecone otoczenie nie robi na mnie dobrego wrażenia, więc ruszam dalej w stronę Diabelskiego Kamienia.

Klonówka Główny Szlak Świętokrzyski
“wieża” widokowa na Klonówce

To kulminacja drugiego dnia na Głównym Szlaku Świętokrzyskim. Wewnętrzny przymus każe mi wleźć na skałkę. A może wcale nie na skałkę tylko na kościół zmieniony w kamień przez grzechy parafian (wyobraźnia szaleje jakie to musiały być występki)? A może na piekielny pocisk, którym diabeł chciał zburzyć klasztor na Łysej Górze? Zmęczył się jednak dźwiganiem, zatrzymał na Klonówce, by odsapnąć. Gdy był gotów do lotu, we wsi poniżej zapiał kur, a diabeł stracił rezon i moc. Kamień wyśliznął mu się ze szponów. Fakt – jest porysowany, ale to tektonika, a nie moce nadprzyrodzone.

Diabli Kamień
Diabli Kamień

Też robię sobie przy Diablim Kamieniu/kościele/pocisku dłuższą przerwę. Nie muszę się spieszyć, do końca zostały mi tylko 3 kilometry. Chilluję na ławeczce, gdy wtem z krzaków wyłania się dwóch młodzieńców równie zaskoczonych moją obecnością jak ja ich. Potem spotkam ich jeszcze raz, zapytają mnie czy mam zapalniczkę. Odkrzyknę, że nie i będę biec przed siebie. Dosłownie.

Bo tamtego dnia jeden jedyny raz na GSŚ pomyliłam drogę. Zmylili mnie owi chłopacy z krzaków. Poszłam tam skąd przyszli, tymczasem szlak kierował w inną stronę. Gdy się zorientowałam, że dawno nie widziałam znaków, okaże się, że odeszłam już kilkaset metrów. A do odjazdu autobusu zostało 45 minut. Najpierw pogodziłam się z losem. Ale szybko skonstatowałam, że nie oddam tej walki walkowerem i popędziłam, ile fabryka dała w mięśniach. Z relacji innych wędrowców wiedziałam, że do doliny Lubrzanki zejście jest strome i trochę się go bałam, mając świeżo w pamięci przeklętą Wykieńską. Ale tragedii nie było, lotnych kamieni również. Na przystanku zameldowałam się dziesięć minut przed odjazdem autobusu.

Główny Szlak Świętokrzyski dzień 3: Przełom Lubrzanki – Radostowa – Wymyślona – Krajno Pierwsze – Święta Katarzyna – Łysica – Kakonin – Huta Szklana

Wspaniały dzień w Łysogórach zaczynam od wspinaczki na Radostową. Stefan Żeromski – poboczny bohater tego dnia – nazywał ją „górą domową”. W pobliskich Ciekotach spędził najmilsze lata dzieciństwa, które przecież wcale słodkie nie były. Jego ojciec dzierżawił majątek i administrował dobrami. Nieszczęśnik był jednak pozbawiony menedżerskich talentów. Pieniądze się go nie trzymały, majątek topniał. Wreszcie wpadł w spiralę długów. Szalę goryczy przelała śmierć ukochanej matki Stefana. Cztery lata później umiera także ojciec. Pisarz i jego siostry zostają skazani na dobroć serca i humory krewnych. Opuszczają Ciekoty, a ich dworek strawi pożar.

Most na Lubrzance
Most na Lubrzance

Nie ma po nim śladu, a stworzone w jego miejscu Centrum Edukacji i Kultury „Szklany Dom” nie ma nic wspólnego z jego oryginalnym wyglądem. Ale o tę niewierność nie ma co kruszyć kopii. Dworek Żeromskich wyglądał jak trochę większa wiejska chałupa z dosztukowanym gankiem. Tymczasem jego młodsze wcielenie naprawdę cieszy oko. Kolumny, kryty tympanonem ganek, podwójnie łamany dach – klasyka klasyki wiejskich dworów. Gdybym za mostem na Lubrzance skręciła w lewo, doszłabym do niego w dwadzieścia minut. Mnie jednak czerwone znaki GSŚ kierują w prawo.

Radostowa Główny Szlak Świętokrzyski

Mięśnie błyskawicznie rozgrzewają się, bo podejście na Radostową do niezauważalnych zaliczyć nie można. A zdobycie wierzchołka nie przynosi satysfakcji. Widoków brak, przy wiacie śmieci. Jak do tego doszło, że nazwana na cześć słowiańskiego boga gościnności Radogosta góra jest taka… niegościnna? Ruszam więc ku Wymyślonej, która rekompensuje mi rozczarowanie z nawiązką. Na wierzchołku są ładne wychodnie piaskowca, a spomiędzy drzew wygląda Łysica.

Wymyślona
Wymyślona, w tle wierzchołek Łysicy

Nim się z nią zmierzę czeka mnie jeszcze malowniczy, sielsko-wiejski fragment szlaku ścieżką przez pola, który dobrze nastraja mnie na kolejne 3 kilometry po asfalcie. Wpierw przez niską zabudowę Krajna, a potem ruchliwą drogą wojewódzką. Sytuację ratuje szerokie pobocze (oficjalnie ścieżka rowerowa) i naprawdę godne widoki, które odwracają uwagę od aut. I tak, krok za krokiem, wchodzę do Świętokrzyskiego Parku Narodowego.

Krajno wiosna Główny Szlak Świętokrzyski

W Świętej Katarzynie zahaczam jeszcze o kapliczkę na tyłach parkingu. To pozostałość nieistniejącego cmentarza, oficjalnie kaplica grobowa rodu Jankowskich, ale w powszechnej świadomości występuje jako kaplica Żeromskiego, bo nastoletni Stefek wielkimi kulfonami na ścianie wyskrobał swój autograf.

kaplica Żeromskiego
Ściana, którą zwandalizował nastoletni Stefan Żeromski

Dłuższą chwilę ładuje akumulatory przy źródełku św. Franciszka, mentalnie szykując się na atak szczytowy na Łysicę. Ostatnio wchodziłam na nią zimą, co prawda po śniegu i lodzie, ale za to bez ciężkiego jak sto diabłów plecaka. Pamiętałam, że podejście było wymagające, ale bez obciążenia pyknęłam je radośnie jak kozica. Nie tym razem.

Świętokrzyski Park Narodowy źródło św. Franciszka
Źródełko św. Franciszka. Woda z niego podobno leczy oczy. Na pewno jest bardzo smaczna

Dotychczas na Głównym Szlaku Świętokrzyskim spotkałam garstkę piechurów, ale przy Łysicy – choć to wtorkowe przedpołudnie – kręci się sporo turystów z dziećmi. Wszyscy z mozołem tarabanimy się po kamlotach na najwyższe wzniesienie Gór Świętokrzyskich.

Główny Szlak Świętokrzyski - podejście na Łysicę od strony Świętej Katarzyny

Główny Szlak Świętokrzyski - podejście na Łysicę od strony Świętej Katarzyny

Post factum stwierdzam, że podejście na Łysicę od strony Świętej Katarzyny to najbardziej męczący kawałkiem Głównego Szlaku Świętokrzyskiego. Przy okazji, najnowsze pomiary wykazały, że od Łysicy (z krzyżem i gołoborzem) wyższy jest jednak wschodni wierzchołek – Agata (614 m n.p.m. – w Górach Świętokrzyskich wyżej już nie będę). To zabawne, ale ja Agaty nawet nie zauważam. Jestem zmęczona i do marszu zagrzewa mnie już tylko myśl o obiedzie, który mam zamiar sobie zafundować w Kakoninie.

Puszcza Jodłowa - Główny Szlak Świętokrzyski
Puszcza Jodłowa

Na szczęście teraz już tylko z górki. Zejście z Łysicy jest o niebo łagodniejsze, a szlak prowadzi przez boski bór, który Stefan Żeromski ochrzcił Puszczą Jodłową. Dla mnie to wzorzec z Sèvres stumilowego lasu.

Coś mnie jednak uwiera (i nie mam na myśli kamienia w bucie). No bo dlaczego jodłowa? Nie potrzeba doktoratu z dendrologii, by zauważyć, że w puszczy rządzi buczyna karpacka. Właśnie się zazieleniła, a jaskrawozielone listki cudownie kontrastują z ciemnymi igłami jodeł. Odpowiedź znajduję na jednej z tablic edukacyjnych, których w Świętokrzyskim Parku Narodowym nie brakuje (wspominałam, że studiowałam je zawzięcie?).

buki i jodły w Świętokrzyskim Parku Narodowym

Teraz górą są buki i nie ma tym niczego nadzwyczajnego, bo chwilowo to one wygrały wyścig po światło. Ale jodłowa młodzież już im depcze po piętach i z czasem będzie jak za Żeromskiego. To igły będą rządzić. Ot następstwo pokoleń, normalna sprawa. Tylko że w Puszczy Jodłowej zajmuje ono circa 200 lat.

Świętokrzyski Park Narodowy

W Kakoninie wychodzę prosto na obiad. Najpierw wystraszyłam się, że z jedzenia nici, bo wokół żywego ducha, a drzwi Chaty Kaka zamknięte na cztery spusty. Ale małe literki proszą by dzwonić, gdy nikogo nie ma. W mgnieniu oka pojawia się miła właścicielka, która zaprasza do środka. Chata Kaka ma krótkie, domowe menu: pierogi, bigos, żurek. Zamawiam pierogi z kaszą gryczaną, twarogiem i czosnkiem niedźwiedzim (rwanym z ogródka przy karczmie).

Chata Kaka w Kakoninie pierogi z Chaty Kaka

Jedzenie wprawia mnie w doskonały nastrój i wcale nie chce mi się ruszać dalej. Odwlekam więc ten moment jak długo się da. Teoretycznie zostało mi tylko siedem kilometrów z hakiem po raczej płaskim, ale Łysica tak mi dała w kość, że energii nie starcza mi nawet na przejście przez wieś.

Dwa i pół kilometra później szlak dociera do puszczy i odtąd prowadzi jej skrajem. Z jednej strony stumilowy las, z drugiej pola i wzgórza. Nic tylko się napawać widokami, co czynię tym chętniej, że po drodze postawiono stoły piknikowe.

W Hucie Szklanej o dygot serca przyprawiam bażanta, który z wrzaskiem podrywa się do lotu. Nie wiedziałam, że te ptaki są zdolne do fruwania na takie dystanse. Ja tymczasem jestem padnięta. Dowlekam się do kwatery, biorę prysznic (w rozczarowująco letniej wodzie), wypijam herbatę i zamykam dzień z lekką obawą o kondycję jutro.

Główny Szlak Świętokrzyski - krzyż przydrożny

Główny Szlak Świętokrzyski dzień 4: Huta Szklana – Łysa Góra – Święta Krzyż – Trzcianka – Paprocice Jeleniowska – Szczytniak – Truskolaska – Gołoszyce

Spoiler: Dzień doskonały! Choć z grubym kryzysem po drodze, ale nie uprzedzajmy wypadków.

Poprzedniego wieczora ustalam sama ze sobą, że Główny Szlak Świętokrzyski jest dla mnie, nie na odwrót. Dlatego na Łysą Górą wejdę nie nudną jak flaki z olejem wyasfaltowaną drogą, a równoległą ścieżką „Pośród szumu świętokrzyskich jodeł i buków”, której istnienie GSŚ ignoruje. Pomysł podrzuca mi Ania (dziękuję!), na Instagramie występująca jako bulkapodrozna i jednocześnie rozwiewa moje obawy, że to powtórka z kamlotowa w drodze na Łysicę. No i miała rację. Ścieżka jest wspaniała, a ja zaliczam kolejną leśną kąpiel w ptasich trelach i promieniach porannego słońca w bukowych liściach.

ścieżka „Pośród szumu świętokrzyskich jodeł i buków”

Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak i kiedy wchodzę na Łysą Górę. Jakieś podejście było? Nie poczułam. Nie zauważyłam, kiedy doszłam do gołoborza. Tego gołoborza. THE GOŁOBORZA. Ostatni (i jedyny) raz byłam tu na wycieczce szkolnej w… 2000 roku? No to siup po metalowych schodach, by zobaczyć jeden z bardziej ikonicznych widoków Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Krajobraz ma warstwy: kruszonka z kamulców, pas bukojodeł i szachownica pól, łąk i lasów hen, hen, hen.

Gołoborze na Łysej Górze
Gołoborze na Łysej Górze

Tradycja głosi, że w Łysogórach na hulanki spotykały się czarownice. W wydanym przed stu laty z okładem przewodniku „Wycieczki po kraju” tak tłumaczono ten fenomen: „Głucha puszcza tutejsza niełatwo dawała przenikać prawdziwemu światłu, obcujący z dziką naturą lud stał się bardziej zabobonny niż sąsiad jego znad szerokiej Wisły. Jeżeli cały kraj głęboko wierzył w sabaty czarownic na Łysej Górze, tym bardziej on, słysząc świst wiatru lub niezwykłe odgłosy boru, musiał zaludniać góry postaciami bujnej swej fantazji”. Jak dostawano się na sabaty? Bułka z masłem, bo jak przekonywał autor „wycieczka ta nie była ani kosztowną, ani kłopotliwą”. Wystarczyło: „wytrzeć się maścią wygotowaną z ciałek zmarłych bez chrztu dzieci i siadłszy na łopatę lub miotłę, zawołać: Płot nie płot, wieś nie wieś, biesie nieś!”.

Wał kultowy na Łysej Górze w Świętokrzyskim Parku Narodowym
Wał kultowy na Łysej Górze

W drodze powrotnej przystaje przed wałem kultowym. Ułożony z kamieni, wygląda niepozornie, łatwo go więc przeoczyć. Tymczasem, jeśli w tych legendach o sabatach kryje się ziarnko prawdy, to nie w rewelacjach o lotach na miotle, a w tym miejscu. Wale oddzielającym sacrum od profanum.

Przechodząc nad nim wkraczam na świętą ziemię z czasów przedchrześcijańskich. Miejsce prasłowiańskiego kultu. Nie chcę pisać pogańskiego. Nie lubię tego słowa, bo jest nacechowane negatywnie. Przez stulecia zrobiono wiele, by tak myślano o czasach przedchrześcijańskich na polskich ziemiach. Mnie wyleczyły z tego podróże do Japonii (i obserwowanie opartej na pradawnych wierzeniach religii shinto) oraz „Ciemniejący wiek” Catherine Nixey. Obowiązująca wersja głosi, że ludność z otwartymi ramionami przyjęła rzymską wiarę i struktury państwowe, ale rzeczywistość nie była tak różowa. Wymazano pamięć o przedchrześcijańskich wierzeniach, unicestwiano posągi i miejsca kultu. Przetrwało tylko to, czego zniszczyć się nie dało. Na przykład kamienny wał.

klasztor Święty Krzyż

O tym, jaka zacięta walka o rząd dusz rozegrała się w Łysogórach tysiąc lat temu świadczy, klasztor, do którego zmierzam. Dokładny moment jego założenia nie jest znany. Najśmielsze przekazy datują go na 1006 rok. To pewnie przesada, ale nie ulega kwestii, że pierwsi benedyktyni z kagankiem chrześcijaństwa pojawili się na Łysej Górze najpóźniej w dwunastym wieku. A wraz z nimi relikwie Drzewa Krzyża Świętego, od których nazwę wzięła kraina. Szach-mat poganie!

klasztor Święty Krzyż
Klasztor na Świętym Krzyżu zimą

Gdy ostatni raz byłam na Świętym Krzyżu szłam od Nowej Słupi drogą królewską. Wokół szalała zamieć, ślady stóp znikały pod śniegiem, a klasztor wyglądał jak z bajki o dziadku mrozie. Uwielbiam go. Chrześcijańskie czy pogańskie, nie ważne. To miejsce ma moc. Gdy zaglądam do środka zalewa mnie błogość (której nie psuje nawet świadomość, że mieściło się tu ciężkie więzienie). Znów wspinam się po stromych stopniach do kawiarni w dawnej klasztornej aptece. Domowy sernik i kawa smakują jak kawałek nieba. Ale tym razem mam na Świętym Krzyżu do załatwienia jeszcze jeden interes.

krypty na Świętym Krzyżu
krypty na Świętym Krzyżu

W krużgankach łapię miłą panią, która za dwa złote wpuszcza mnie do krypty. Po prawej benedyktyni, ale mnie interesuje lokator po lewej. Największe kuriozum na całym Głównym Szlaku Świętokrzyskim: zmumifikowany Jeremi Wiśniowiecki. Gwarantuję: dziwniej nie było, ale będzie, gdy napiszę, że przeprowadzona w XX w. sekcja nie potwierdziła, że pod szybką leży książę Jarema – obrońca Zbaraża, ojciec króla Michała Korybuta oraz młot na Kozaków. Ba, badacze właściwie to wykluczyli, ale gospodarze Świętego Krzyża nie dementują. Idą w zaparte, a dla lepszego efektu strupieszałe zwłoki przyodzieli w kostium Andrzeja Seweryna z „Ogniem i mieczem”. Akurat jego autentyczność nie podlega dyskusji.

zmumifikowany Jeremi Wiśniowiecki
Domniemany Jeremi Wiśniowiecki w podziemiach klasztoru na Świętym Krzyżu

Raz zobaczonego odzobaczyć się nie da. Ordynuję sobie okład na oczy z puszczy. To moje ostatnie chwile w Świętokrzyskim Parku Narodowym. Zejście z Łysej Góry nie jest męczące (choć zdecydowanie bardziej wymagające niż niewyczuwalne podejście od Huty Szklanej). W Trzciance wychodzę z lasu dosłownie na moment, by po przekroczeniu szosy znów zatopić się w lesie. Wspinam się na Kobylą Górę, ale szlak omija wierzchołek, za to trafiam na ślady wycinki, co trochę mnie niepokoi, czy nie szykuje się powtórka z przedwczorajszych „atrakcji”.

Czwartego dnia pokonuje najbardziej dziki i bezludny odcinek Głównego Szlaku Świętokrzyskiego. Jeszcze kilometr przez wieś Paprocice, ale spokojną ulicą wśród zabudowań, a potem wąwozem zamkniętym zielonym tunelem. Gdy teraz wejdę do lasu do cywilizacji wrócę za 16 kilometrów.

Główny Szlak Świętokrzyski we wsi Paprocice
Wieś Paprocice. Od teraz czeka mnie 16 kilometrów w lesie

Las też nie byle jaki, a jodłowo-bukowy bór Jeleniowskiego Parku Krajobrazowego. Powoli nabieram wysokości. Przed atakiem szczytowym na Górę Jeleniowską robię sobie popas na powalonym buku. Żuję bułkę, gdy za plecami słyszę głośny szelest. Ki czort? Dzik? Sarna? Nie, to tylko wiewiórka grzebiąca w suchych liściach.

Mimo przerwy zmęczenie zaczyna mi się dawać we znaki. Zejście dłuży się w nieskończoność. Na Przełęczy Jeleniowskiej jest źle. Bolą mnie nogi, mięśnie i po raz pierwszy na GSŚ barki. Plecak – przecież już nie taki ciężki – wbija w ziemię. Najchętniej położyłabym się, ale nie ma gdzie. Człapię więc siłą rozpędu, ale wiem, że daleko mnie to nie zaprowadzi, a przede mną podejście na Szczytniaka. Jak na złość trafiam (znów!) na rozryty i podmokły las. Niezachęcające otoczenie, ale morale szoruje po dnie. Znajduję jakiś rokujący brakiem drzazg w pupie pień i spędzam na nim godzinę.

podejście na Szczytniaka
podejście na Szczytniaka

Pomogło. Najwyższe wzniesienie Pasma Jeleniowskiego zdobywa mi się lekko. Na Szczytniaku nie ma nic prócz drzew i tablicy informacyjnej (na jednej jakaś uzbrojona w nieścieralny pisak łapa podzieliła się refleksją, że Lasy Państwowe = fabryka desek), ale gdybym odbiła na północ kawałeczek czarnym szlakiem doszłabym do gołoborza. Nie robię tego, bo wszystko w życiu powszednieje. Nawet gołoborza, których na Głównym Szlaku Świętokrzyskim widziałam już kilka.

Jeleniowski Park Krajobrazowy

Ruszam więc dalej, a szlak nie nastręcza mi żadnych przykrości. Za to las mieni się całą wiosenną pięknością. Łany konwalii są w blokach startowych, by zakwitnąć. Żółci i fioleci się także inne kwiecie, a trzmiele opychają się ich nektarem. W okolicy Wesołówki mija mnie zafrasowany wędrowiec. Właśnie zaczyna GSŚ, a urwał mu się kabel do ładowania telefonu. Nie pomogę mu i radzę, by jednak podjechał do Kielc (dla siebie jednak zachowuję informację, że do cywilizacji wejdzie za dziesięć kilometrów).

Za Truskolaską zaczynam zejście z Pasma Jeleniowskiego w stronę Gołoszyc. Do końca zostały mi tylko 3 kilometry. Gdy wychodzę z lasu dostaję w twarz idealnym wiosennym pejzażem z zającem, który nic sobie nie robi z mojego towarzystwa. Rzepak, falujące pola i szutrowa droga, która przechodzi w lipową aleję. To ostatnie takty na Głównym Szlaku Świętokrzyskim. Jestem w Gołoszycach.

Główny Szlak Świętokrzyski Gołoszyce

Udało się! W ciągu czterech dni samotnie przeszłam 93 kilometry. Wspaniała przygoda.

Masz ochotę przejść Główny Szlak Świętokrzyski? Tutaj przeczytasz jak zorganizowałam moje przejście.


* Niektóre linki w tekście są afiliacyjne. Ale nie polecam tutaj niczego, co mi się nie podoba!

Przydało się? Udostępnij znajomym! 

Postaw mi wirtualną kawę. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
Zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.


Loading
Sprawdź skrzynkę i kliknij w potwierdzający link.

DZIĘKUJĘ!