Blog Conference Poznań 2018 to był podstawowy cel, ale przecież nie byłabym sobą, gdybym międzyczasu nie spożytkowała na bliższe poznanie się z Poznaniem. Plus najlepsza drożdżówka świata, jedyny w Polsce obraz Claude’a Moneta. I zwiedzanie browaru aka fabryki piwa (z degustacją)!
[Poprzedni wpis z Poznaniem w roli głównej do przeczytania tutaj]
W Poznaniu melduje się w piątek w samo południe i od razu ruszam, a nie wcale nie zwiedzać, bo do Bo.Poznań (ul. Kościuszki 84) na najlepszą drożdżówkę na świecie!
Sama myśl o tym cudownie puszystym drożdżowym cieście rozpalała moją wyobraźnię przez całe długie (nudne i żmudne) godziny w pociągu. Zresztą los najwyraźniej mi sprzyjał i wynagrodził podróżne znoje jeszcze ciepłą drożdżówką z rabarbarem i białą czekoladą podaną z kremowym i lekko słonym masłem, które wspaniale podbijało smak. To było niebo w gębie!
Poznaniu – it’s official – zazdroszczę ci, że tę niebiańską strawę masz na wyciągnięcie ręki (a nie 6h w pociągu).
Posilona na ciele (i trochę też na duchu) byłam gotowa na zwiedzanie!
Poznań here I come!
Przyjechałam do Poznania z notesem pełnym pomysłów i adresów. Pozycja: ‘Stary Rynek wraz z przyległościami’ też była na mojej liście. Ba, nawet od tego punktu zaczęłam zwiedzanie. A gdy
- Kolorowe kamieniczki w równych rzędach – checked
- Renesansowy ratusz – checked
- Pomnik bamberki – checked
Mogłam z czystym sumieniem udać się w rejony Poznania bardziej mnie interesujące.
Na odchodne zajrzałam jeszcze do Miejskiej Informacji Turystycznej (Stary Rynek 59/60), gdzie uprzejmi pracownicy wyposażają mnie w naręcze informatorów i pomagają rozwiązać nurtującą mnie od zawsze zagadkę dlaczego ulica nazywa się święty Marcin, a nie świętego Marcina? (bo upamiętnia dawną osadę Święty Marcin, a nie świętego sensu stricto – dlatego nie poddaje się deklinacji)
A potem siup na drugą stronę torów kolejowych i już jestem na Łazarzu.
Być jak poznański mieszczuch
Na resztę popołudnia zmieniam się w rasowego flanera i czas mitrężę na oglądaniu bogatych fasad mieszczańskich kamienic i Międzynarodowych Targów Poznańskich (na razie z zewnątrz), na spacer po parku Wilsona (przy okazji pocałuję klamkę w Palmiarni). W parku Jana Kasprowicza zrobię rundkę wokół hali widowiskowej Arena.
Kolejne popołudnie spędzam na Jeżycach
Te podobają mi się nawet bardziej niż Łazarz. Bo fasady secesyjnych kamienic są jeszcze ciekawsze, bo mnogość knajpek. Bo dużo zieleni. I jeszcze te kulturalne konotacje dzielnicy, których nie sposób przemilczeć.
Jeżycjada (a właściwie Zastrzeżony znak towarowy) – it’s obvious. Co prawda w poczet wielbicieli sagi rodu Borejków zaliczyć siebie nie mogę, ale przecież nie dla zgrywu blog nazywa się podróże po kulturze, abym o Roosvelta 5 nie zahaczyła. Co zresztą polecam nie tylko fanom Musierowicz, bo kamienica jest piękna i wykończona na bogato (a na parterze ma kawiarnię).
Ale trzy kroki z Roosvelta jest Teatr Nowy (ul. Dąbrowskiego 5) i robi się jeszcze ciekawej. To tu 22 lutego 1992 roku umiera Tadeusz Łomnicki – aktor wybitny, twórca kilkudziesięciu niezapomnianych kreacji (na czele z Panem Wołodyjowskim i – moim ulubionym – Bazylim bananowym młodzianem w „Niewinnych czarodziejach” Wajdy).
I teraz tak: czy można wyobrazić sobie większy chichot losu niż śmierć aktora na scenie? Aktora, który w dodatku gra Króla Leara (o roli, którego marzył od zawsze), a jego ostatnie słowa, to:
Więc jakieś życie świta przede mną.
Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem!
Po czym wbiega za kulisy, zupełnie na serio upada i chwilę później umiera.
Premierę w obliczu zgonu odtwórcy głównej roli, rzecz jasna, odwołano. Dekadę później Teatr Nowy zostaje nazwany imieniem Tadeusza Łomnickiego, a król Lear na tutejszej scenie pojawia się dopiero w 2016 roku.
Plaża zza szafy, wróć, „Plaża w Pourville” Moneta
Halo, halo! Czy miłośnicy impresjonizmu mnie słyszą?
W Muzeum Narodowym w Poznaniu możecie zobaczyć jedyny w Polsce obraz Claude’a Moneta – „Plażę w Pourville” (a kto wie czy to nie jedyny w polskich zbiorach obraz francuskich impresjonistów. Czy ktoś mógłby mi to potwierdzić?).
„Plaża w Pourville” trafia do Poznania w 1906 roku, potem (w wyniku rozmaitych dziejowych zawirowań) trochę krąży po Europie (III Rzesza, Ermitaż, Rogalin). W 1990 znów wraca do Poznania. Na krótko. We wrześniu 2000 roku znika z Muzeum Narodowego. W jej miejsce złodziej podrzuca kopię. W dodatku marną.
Robert zobaczył go po raz pierwszy wiosną 1999 roku. W jakimś albumie. A jak przeczytał, że wisi w poznańskim muzeum, to od razu mu głowa napuchła pożądaniem. Pociąg do Katowic, tam przesiadka do Poznania i już stoi przed muzeum. Nawet nie patrzy na inne obrazy, wali prosto do impresjonistów. „Plaża w Pourville” wisi w przechodnim pomieszczeniu, sama na jednej ścianie. Jedyny Monet w Polsce. Podobny do tych, które widział w Paryżu.
To początek (wyśmienitego!) reportażu „Plaża za szafą” Marcina Kąckiego (cały do przeczytania tutaj) o kulisach tej zuchwałej kradzieży i także o tym, co działo się z „Plażą” podczas jej nieobecności w Poznaniu (tytuł co nieco podpowiada).
Ale „Plaża w Pourville” to nie jedyny powód, aby wybrać się do Muzeum Narodowego w Poznaniu!
➙ CZYTAJ RÓWNIEŻ: Wiem kiedy bezpłatnie zwiedzać muzea w Poznaniu!
Muzeum Narodowe w Poznaniu – co prócz Moneta
Pisząc Muzeum Narodowe w Poznaniu oczywiście mam na myśli dawną Galerię Malarstwa i Rzeźby (ul. Marcinkowskiego 9).
W środku czeka dużo dobrego: siedem galerii pełnych wybornej sztuki polskiej i europejskiej. Wśród nich imponująca kolekcja obrazów Jacka Malczewskiego. Ktoś tu musiał być miłośnikiem Malczewskiego – pomyślicie. I słusznie. Fanem krakowskiego symbolisty był hrabia Raczyński, który Galerię Rogalińską wyposażył w ponad 40 jego płócien!
Do tego w Muzeum Narodowym w Poznaniu czeka sporo portretów Witkacego i pasteli Stanisława Wyspiańskiego (w tym słynny „Śpiący Staś”). Jest też Mehoffer, Jaremianka, Szapocznikow, Tadeusz Kantor i Tadeusz Makowski, Hasior, Jan Cybis, Władysław Strzemiński, obaj Gierymscy, Edward Dwurnik, impresjonistyczne dzieła Pankiewicza i Podkowińskiego. Oraz mój ulubiony obraz Juliana Fałata – „Śnieg”. A także mnogość dzieł artystów, których dotąd nie znałam.
Są też rzeźby. Mnie zachwycił portret syna Konstantego Laszczki (ale to żadna nowina, bo Konstantego Laszczkę uwielbiam i kropka).
Ale prawdziwe miody czekały mnie w galerii sztuki średniowiecznej. Jako świeżo upieczona wielbicielka gotyckiej rzeźby w poznańskim Muzeum Narodowym poczułam się prawie jak w siódmym niebie. Prawie, bo…
Poznań jest bardzo w punkt i na serio
Najpierw hotel, w którym rezerwuję nocleg (skądinąd godzien polecenia) blokuje mi kasę na karcie. Na dwa miesiące przed przyjazdem do Poznania i pomimo tego, że wybrałam płatność przy meldunku. Po telefonicznej interwencji blokadę zdejmują, ale miła pani po drugiej stronie drutu upiera się, że to przecież standardowa praktyka (czyżby?).
Aktualizacja 2019: Pomna ubiegłorocznych doświadczeń tym razem nocleg w Poznaniu opłacam z góry. Spałam na Jeżycach, w przytulnym apartamencie w odnowionej kamienicy. O ironio, za pobyt zapłaciłam mniej niż za nadgorliwy hostel rok temu. Ba, chciałabym tak mieszkać! Bardzo polecam!
Potem ta nieszczęsna palmiarnia w Parku Wilsona. Odbijam się od drzwi (zresztą nie tylko ja, grupa całujących klamkę była liczna), bo przyszłam o 16:01. Czyli spóźniłam się minutę. Portier pozostał głuchy na zbiorowe lamenty i argumenty. Wstępu do palmiarni nie ma. Ale, fakt, jeśli mogę mieć do kogokolwiek pretensje to tylko do siebie, bo guzdrałam się jak nie przymierzając ten spóźniony słowik z wiersza Juliana Tuwima.
AKTUALIZACJA 2019: Palmiarnia Poznańska zdobyta!
Rok później melduje się w Parku Wilsona z odpowiednim wyprzedzeniem i udaje mi się wedrzeć do Palmiarni! Warto było czekać, choć – zabawna sprawa z tym Poznaniem – obsługa tak umiejętnie mnie zbałamuciła opowieściami o ciekawych roślinach (dowiedziałam się dzięki temu m.in., że najstarsza palma ma 450 lat!), że dwadzieścia minut przed zamknięciem już byłam za drzwiami.
Wreszcie kuriozalna sytuacja w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Te, co prawda przez większą część tygodnia czynne jest do 15.30 (to nie żart), ale za to w piątki można zwiedzać je do 20. Teoretycznie. Bo w praktyce wyglądało to tak, że dobre pół godziny przed zamknięciem opiekunka galerii sztuki średniowiecznej własną piersią broniła mi wstępu, argumentując, że przecież mnie tu już nie powinno być, a tak w ogóle to wyjście jest w przeciwnym kierunku.
Wracamy do zwiedzania Poznania. Ostrów Tumski i Śródka
Na finał pobytu w Poznaniu spacerkiem udaje się w stronę Ostrowa Tumskiego. Rzucam okiem na katedrę i siup przez most biskupa Jordana w stronę polecanej przez Springera (w „Księdze zachwytów”) Bramy Poznania ICHOT.
Jest poniedziałek, więc centrum interpretacji dziedzictwa jest zamknięte dla odwiedzających (zwiedzania zresztą nie planowałam). Od razu schodzę, więc na nabrzeże Cybiny, a tam niespodzianka. Żaby. Koncertują tak głośno, że aż w uszach dzwoni. Jak nad Biebrzą. Tyle, że to nie Biebrza a Poznań. WOW!
W doskonałym nastroju ruszam w stronę muralu 3D „Opowieść śródecka z trębaczem na dachu i kotem w tle” (na ścianie kamienicy na rogu ulic Śródka i Rynek Śródecki; zdaje się że trochę wyblakł). Mijam też zatrzęsienie knajpek i kawiarni. Fajna ta Śródka.
Poznań ostatni akord – zwiedzam browar Lech (przyjemność tylko dla pełnoletnich)
[Aktualizacja 2019: Zwiedzanie browaru Lech zawieszone!]
To żadna tajemnica, że uwielbiam zwiedzać miejsca, które generalnie do zwiedzania nie służą i zaglądać tam, gdzie mało kto zagląda. Więc wizyty w Lech Browary Wielkopolskie odmówić sobie nie mogłam. To dobra okazja, aby krok po kroku prześledzić proces warzenia piwa i to na skalę przemysłową (co mnie, jako konsumentkę tegoż, żywo interesuje).
Kompleks Browarów Wielkopolskich urodą nie grzeszy. Ładnie było na Półwiejskiej (dziś toto nazywa się Stary Browar). Na Szwajcarskiej 11 działa po prostu fabryka piwa. Z zewnątrz wygląda przemysłowo i zwyczajnie. Wewnątrz intensywna woń sfermentowanego piwa miejscami zbija z nóg. Jest też gorąco i wilgotno (w warzelni zwłaszcza). Gdzie indziej chłodno. Ale za to rozlewnia piwa to magia. Słowo! (bo nie obraz, bo zdjęć nie wolno było tam robić).
Tysiąc na minutę. To tempo w jakim butelki pomykają po linii, co już samo w sobie stanowi przyjemnie odmóżdżający widok (mam nawet na to nazwę – butelkowa medytacja).
W tym czasie butelki są myte, suszone, napełniane, kapslowane i etykietowane. Akurat rozlewano Tyskie (Tyskie w Poznaniu, nadal mnie to bawi). Podobno zdarza się pomylić etykiety, ale nie zdarzyło się, aby Lech przebrany za Żubra trafił do sprzedaży.
Fun facts 1: Pracownikom Lech Browary Wielkopolskie przysługuje deputat piwny (24 puszki miesięcznie), a ważnym elementem pakietu socjalnego jest nielimitowany dostęp do zakładowego pubu 3 razy w tygodniu.
Fun facts 2: Codziennie o 11 zbiera się panel degustacyjny – w Lech Browary Wielkopolskie to same panie – który smakuje i wącha bieżący urobek.
Nie tylko Poznań na weekend | Więcej pomysłów na weekendowe wycieczki tutaj
Podobało się?
Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej