W tym wpisie wystawiam rachunek mojemu życiu kulturalnemu z minionych tygodni. A jest co rozliczać!
Zamiast jojczyć, że ciemno i zimno, w tym roku spięłam poślady i zanurzyłam się po uszy w kulturze: książkach (wiadomo), serialach i spektaklach – oglądanych na żywo w teatrze, rzecz jasna.
Poszło nawet chwatko
Bo zimę najchętniej spędzałabym zagrzebana w gawrze, bez wytykania nosa na zewnątrz. Kiedyś mym orężem było tłuste żarcie, wino, świeczki palone hurtowo i polegiwanie na kanapie pod warstwą koców, kotów i przypadkowych książek. Brzmi trochę jak hygge, prawdaż? Jednak przed paroma tygodniami dokonałam odkrycia na miarę Nobla: spożytkuj zimę na to, na co szkoda czasu latem. Bo rower, bo balkon, bo w lesie ptaki śpiewają, a wieczory takie ciepłe, że grzechem byłoby spędzać je przed ekranem, w czterech ścianach czy w ogóle pod dachem.
Kultura najlepszym remedium na zimowy ból czterech liter
Przez ostatnie tygodnie czytałam, oglądałam i chodziłam do teatru. I przyniosło mi to mnóstwo radości. Oto moje tegoroczne lekarstwa na zimowy weltschmerz. Wszystkie wypróbowałam na własnej skórze (czy może raczej duszy).
Literatura
Przestałam czytać powieści. A w każdym razie biorę się za nie z rzadka. Tak bardzo wkręciła mnie literatura faktu, że szkoda mi czasu na fikcję. Ta zresztą głównie mnie rozczarowuje. Tak było w przypadku „Smutku cinkciarza” z mojej ulubionej serii Na F/aktach Wydawnictwa Od Deski Do Deski. To póki co jedyna seria, którą faktycznie konsekwentnie czytam. Książkę Sylwii Chutnik w mym prywatnym rankingu umieszczam na drugim miejscu. Drugim od końca. Dla mnie gorszy był tylko „Preparator”. Podziwiam tych, którzy dobrnęli do końca. Ja wymiękłam na opisie wyciskania pryszczy. Wracając jednak do „Smutku cinkciarza”, to Chutnik odmówić nie mogę sprawności pisarskiej, warsztatu i stylu. Natomiast fabularnie jest bardzo mizernie. Ta książka – było nie było oparta na faktach historia morderstwa – jest letnia, anemiczna, rozmemłana. Akcja? Jaka akcja. Tu są same opisy i dygresje do opisów. Dancingów, cinkciarzy, prostytutek, PRL-owskich absurdów, Warszawy. Raz po raz łapałam się na tym, że nie mam pojęcia o czym czytam. I co gorsze – nic mnie ta historia nie obchodzi.
Natomiast nadspodziewanie bardzo obeszły mnie „Dzieci Norwegii” Macieja Czarneckiego (Wydawnictwo Czarne, oczywiście seria Reportaż). To póki co najlepsza przeczytana przeze mnie książka w tym roku. Porządny kawał reportażu, z tematem ujętym z wielu stron. Czarnecki nie poszedł na łatwiznę, nie ograniczył się do (w większości mocno histerycznych) relacji polskich emigrantów, którym to straszne Barnevernet zabrało dzieci. Sięgnął głębiej. Dla mnie „Dzieci Norwegii” to przede wszystkim rewelacyjnie napisana (czyta się jednym tchem) książka o społeczności polskich emigrantów w Norwegii i dalej o norweskim modelu wychowania, który nijak się ma do tego, w którym chowani są Polacy.
Nie mniej emocjonująca, ale tylko do połowy, okazała się lektura „Ginekologów” Jurgena Thorwalda (Marginesy). To niby historia ginekologii i położnictwa, ale trochę tak jakby czytać o Polsce a.d. 2017. Pewne tezy i argumenty sto lat później wracają jak bumerang. I jest to przerażające. Ale już abstrahując od tego, to po „Ginekologów” warto sięgnąć również dlatego, że historia medycyny to fascynująca sprawa, a Thorwald pisze o niej bardzo ciekawie i przystępnie.
Bardzo podobało mi się też „Dwanaście srok za ogon” Stanisława Łubieńskiego (znów Wydawnictwo Czarne), choć pierwszy rozdział setnie mnie wynudził. Może dlatego, że Chełmoński nigdy nie był mym ulubionym malarzem? Więc marznięcie przy snopku siana we wsi, w której dawno temu mieszkał niewiele mnie obeszło. Ale w kolejnym rozdziale Łubieński tak pięknie pisze o swoich relacjach z ptakami i przyrodą, o związkach popkultury i ornitologii (wiecie, że Ian Fleming ukradł imię i nazwisko agenta 007 pewnemu bardzo znanemu ornitologowi?), przygodach związanych z podglądaniem ptaków – również w mieście. A piszę o tym wszystkim w sposób przywodzący mi na myśl książki-eseje nieodżałowanego W.G. Sebalda. Mała, piękna książeczka.
Przeczytałam, rzecz jasna, jeszcze sporo innych książek. Niektóre zrobiły na mnie większe wrażenie („Plaża za szafą” Marcina Kąckiego, „Dzika droga” Cheryl Strayed, „Życie na miarę” Marka Rabija), inne – takie sobie („Duchologia Polska” Olgii Drendy, „Belfast: 99 ścian pokoju” Aleksandry Łojek, „Ćwiartka raz” Karoliny Korwin-Piotrowskiej; ta ostatnia sama w sobie jest bardzo interesująca, ale niestety za dużo tu autorki, jej „charyzmy” i średnio interesujących mądrości, a także błędów rzeczowych wszelakiej maści).
Seriale
Jestem szewcem, co bez butów chodzi, czyli filmoznawcą, który nie ogląda filmów. Co innego seriale – te wciągnęły mnie tej zimy na całego. O świetnej „Długiej nocy” (czyli „The Night of”) pisałam już TUTAJ, więc powtarzać się nie będę. Dodam tylko, że jest to historia, która może się podobać lub nie, ale nikogo nie pozostawi obojętnym. I ty zadasz sobie pytanie: „Co ja zrobiłbym na miejscu Nasira?” i oby było to pytanie tylko teoretyczne.
O „Belfrze” (Canal+) napiszę co nieco w osobnym wpisie i nie będą to przesadnie miłe słowa, bo serial wkurzył mnie niekonsekwencją, dziurami w scenariuszu i niedbalstwem scenografów. Ale o tym innym razem. Nie będę też rozwodzić się nad trzecim sezonem „The Fall”, czyli „Upadku”, bo szczęśliwie niemal udało mi się zapomnieć, że toto oglądałam, a także pogodzić się z tą niewątpliwą stratą czasu. W skrócie: drewniane aktorstwo i gadające głowy. A finał nie wart funta kłaków. No był to upadek w rzeczy samej.
Ale te dwa niedobre nie przyćmią świetnej reszty! Na przykład „Młodego papieża” („Young Pope” HBO). Nie wierzę, że ktoś jeszcze nie widział tego serialu z boskim (tak!) Judem Law w tytułowej roli. Jeśli jeszcze ktoś taki się uchował, niech obejrzenie go potraktuje jako zadanie domowe po tym wpisie! To jest serial totalny. Pod każdym względem. O fabule, to ja się w ogóle boję pisać. Dość powiedzieć, że i porusza i bawi i jest też nieoczywistym komentarzem do współczesności. Bo choć świat w serialu Paolo Sorrentino jest taki trochę do góry nogami, to i tak przeglądamy się w nim jak w lusterku. Jude Law rolą papieża Piusa XIII wraca na aktorski Parnas. Jest hipnotyzujący, czarujący i (auto)ironiczny. Ale grzechem byłoby nie wspomnieć o moim ulubionym kardynale Voiello (Silvio Orlando) – mistrzu dyplomacji i intryg w jednym. Do tego wspaniałe zdjęcia – kadry komponowane jak obrazy i możność podglądania kulis Watykanu. Zachwyt. Trzeba to zobaczyć.
Podobnie jak „Artystów” – wyśmienity serial wyprodukowany przez telewizje publiczną na okoliczność którejś tam rocznicy teatru w Polsce. Mniejsza o pretekst, ważne, że zlecenie trafiło w ręce duetu Monika Strzępka – Paweł Demirski, którzy rozwalili system. To najlepsza rzecz jaką dała mi TVP od czasów „Alternatywy 4”. I piszę to bez przekąsu.
Historia fikcyjnego Teatru Popularnego jest na tyle uniwersalna, że odnajdzie się w niej każdy Polak, nawet ten kto ostatni raz w teatrze był w podstawówce i zupełnie nie łapie środowiskowych smaczków (typu Jan Klata w roli ciecia). Fabuła toczy się wartko, a perypetie świeżo upieczonego dyrektora wciągają od pierwszych chwil. „Artyści” są ironiczni i zabawni, ale w żadnym razie nie jest to serial komediowy. Ba, ma w sobie coś, co nazwałbym tchnieniem grozy. W teatrze pracuje sprzątaczka-medium, po korytarzach przechadzają się duchy dawnych dyrektorów, a wizyty obecnego dyrektora w urzędzie to czysty Kafka.
Znakomitą większość obsady stanowią bliżej nieznani telewizyjnemu widzowi aktorzy teatralni i serial jest grany trochę w takiej teatralnej manierze, co jednak zupełnie nie przeszkadza w oglądaniu. A ogląda się „Artystów” przednio, z wypiekami na twarzy, w dodatku można to zrobić w każdej chwili i za darmo, bo serial dostępny jest na VOD TVP. Dla mnie dodatkowym smaczkiem było miejsce, w którym nakręcono większość zdjęć. To budynek „Zet” huty im. Sendzimira. Szczęśliwie zachował się w nim oryginalny wystrój, który robi klimat. Od czasu do czasu można go zwiedzać, do czego gorąco namawiam. Podobnie jak do obejrzenia „Artystów”.
Teatr
Zimą wieczorami wychodziłam z domu z rzadka i niechętnie, a jeśli już to właśnie do teatru. Przez lata omijałam krakowskie sceny szerokim łukiem, bo kolejne spektakle były dla mnie ciągiem rozczarowań. Ale w zeszłym roku doszłam do tego, co tak naprawdę w teatrze mnie pociąga i teraz w zasadzie nie ma miesiąca, abym nie obejrzała choć jednego spektaklu. Jeżeli dobrze rachuję, to w tym roku byłam już na ośmiu przedstawieniach i w zanadrzu czekają bilety na 3 kolejne.
O tej nagłej erupcji miłości do dramatu, ba, teatru w ogóle, pewnie popełnię osobny wpis. Ten i tak już ma trzy kilometry długości i nie chcę nadużywać cierpliwości p.t. czytelników. Więc wspomnę na do widzenia, że ta zima należała do Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej, którego bałam się jak diabeł święconej wody. Trochę słusznie, a trochę nie.
Otóż szacowny Stary jest stary tylko z nazwy (i metryki). Jeżeli istnieje taka kategoria estetyczna jak „spektakl po bożemu”, to można być pewnym, że nieznana jest w Starym. I wiece co? I bardzo dobrze! To co wyrabia się na scenie i wokół niej wprawia mnie wciąż w zdumienie. I to za każdym razem w coraz większe. Nie zawsze mi się podoba, ale spektakle nigdy nie pozostawiły mnie obojętną. Poza tym – co nie podlega żadnej dyskusji – Stary Teatr ma najlepszy zespół aktorski w Krakowie. A oglądanie Jana Peszka na scenie to czysta przyjemność. Grają tam też świetni aktorzy średniego i młodego pokolenia.
Ostatnio widziałam „Podopiecznych” wg Elfriede Jelinek, w których na scenę wrócił Krzysztof Globisz. Gra sparaliżowanego emigranta, ma jeden monolog, który wypowiada z ogromnym trudem, walcząc o każde słowo. To była chyba najbardziej wzruszająca scena w teatrze jaką widziałam, przeżyłam ever. Wzruszenia nie kryli zresztą i pozostali aktorzy i widownia.
Chyba powinnam częściej wystawiać rachunek mojemu życiu kulturalnemu, bo tyle dobrego dzieje się wokół mnie. Szkoda byłoby o tym milczeć! Tymczasem co Wy ostatnio ciekawego widzieliście, czytaliście? Chętnie przygarnę wszelkie rekomendacje, zwłaszcza seriali.
Spodobał Ci się tekst? Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
DZIĘKUJĘ!
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej