Od ostatniego czytelniczego podsumowania minął rok. Najwyższa pora, by na blogu znów pojawiły się książki!
Zanurkowałam więc w moje notatki. Przy okazji uświadamiając sobie (nie bez konsternacji), że przeczytane książki odnotowuję już od dwudziestu lat i… bardzo jestem rada temu. Okazało się bowiem, że faktu lektury wielu tytułów w ogóle nie pamiętam. Ale mniejsza o to. Ważne, że książek, o których dziś będzie mowa nie zapomnę na bank. Choć każdą z innego powodu.
Lista książek tworzyła się w trakcie pisania artykułu (co swoją drogą trwało dobrze ponad tydzień). Co chwilę uznawałam, że coś jeszcze trzeba dodać. Rozrosła się do szesnastu tytułów, a mogłaby być dłuższa (np. postawiłam nie umieszczać na niej „Obcy we własnym kraju” Arlie Russell Hochschild, bo lektura bardzo mnie zmęczyła i nie mam ochoty do niej wracać, choć to obiektywnie świetna książka, którą polecam zwłaszcza zainteresowanym współczesnym USA, w szczególności Luizjaną).
W tym artykule na chwilę zmieniam się w influencerkę książkową i będę namawiać was do czytania. Przed wami 16 wspaniałych książek, których lekturę polecam całym serduszkiem.
Zrobiłam to! Przewietrzyłam regały z książkami (w końcu…).
Wystawiłam na Vinted książki, do których już nie wrócę. Więc po co mają mi zajmować miejsce na półkach? |
„Kopernik. Rewolucje” Wojciech Orliński
Zaczynamy od biografii przez duże b, która do zestawienia dostała się rzutem na taśmę. Książkę Wojciecha Orlińskiego czytałam podczas pisania artykułu, a już po pierwszych stronach wiedziałam, że to jest taki sztos, że muszę o „Kopernik. Rewolucje” wspomnieć tu na gorąco. Tym bardziej, że 2023 jest rokiem Mikołaja Kopernika, więc kiedy jeśli nie teraz sięgać po jego biografię?
Orliński nie raz zarzeka się, że nie jest historykiem tylko dziennikarzem. I bardzo dobrze! Dla mnie to gwarant, że biografia nie będzie nudną hagiografią pisaną z pozycji na kolanach (albo co gorsza – na kolanie). Orliński to stara pisarska wyga. Wie jak podkręcić tekst, by czytało się go z wypiekami na twarzy.
W ogóle Kopernik to dla biografa niełatwy orzech do zgryzienia. Niewiele o nim wiadomo. Na przykład jedyny pewnik w związku z jego krakowskim epizodem to wpis na listę studentów Akademii. Reszta jest zagadką. Lub żyznym poletkiem do snucia hipotez, co robią wszyscy biografowie. Z Orlińskim włącznie.
Nieliczne fakty i przegląd hipotez to trochę mało na książkę. Orliński postawił na szeroko zarysowany kontekst historyczny. Bo (na nieszczęście dla Kopernika, ale za to z pożytkiem dla czytelników) astronomowi przyszło żyć w tzw. „ciekawych czasach”.
Wojny krzyżackie, protestanckie rozruchy, podchody o koronę Polski i biskupie stołki (takiego protegowanego królowej Bony Jana Dantyszka wyświęcono na kapłana dopiero trzy lata po nominacji na biskupa chełmińskiego), narastające napięcia na linii luteranie kontra papiści. Niby jeszcze renesans, humanizm i tolerancja, ale już czuć duszny oddech kontrreformacji (której – przypomnę – prócz jezuitów i ozłocenia wnętrz kościołów, zawdzięczamy umieszczenie „De Revolutionibus” na indeksie ksiąg zakazanych na ponad 200 lat!).
Słowem: dzieje się, ale Orliński pisze o tym tak przystępnie, że czytelnik się nie gubi, a wręcz pierwszy raz w życiu zaczyna pewne kwestie kumać (co piszę z autopsji). Tematy takie, jak Krzyżacy, osobność Warmii, czy dziejowe niuanse Prus Wschodnich, wreszcie sobie poukładałam w głowie. Choćby dlatego po „Kopernik. Rewolucje” warto sięgnąć, ale to też diablo ciekawa i wciągająca książka.
Aaaaa jako dumna córka ziemi lubawskiej nie bez satysfakcji odnotowuję, że międzynarodowa kariera „De Revolutionibus” zaczęła się od intrygi zawiązanej na zamku w Lubawie. Howgh!
Przy okazji wiecie, że na zamku w Olsztynie zachował się instrument astronomiczny Kopernika?
„Kopernik. Rewolucje” kupisz tutaj.
„Niedorajda” Michał Rusinek
Kiedy ostatni raz popłakałam się ze śmiechu czytając książkę? Dawno temu. Pewnie przy okazji „Książek najgorszych” Stanisława Barańczaka. Barańczak, dla zmylenia cenzury ukrywający się pod pseudonimem Feliks Trzymałko i Szczęsny Dzierżankiewicz, rozprawiał się w niej z bieżącymi osiągnięciami polskiej grafomanii czasu PRL-u. Ze zjadliwą zaciętością.
Do teraz. Pod koniec roku (dzięki polecajce Kasi aka wkurza_mnie_kurz) wpadł mi w ręce „Niedorajda” Michała Rusinka, poniekąd kontynuator „Książek najgorszych”. Z tą różnicą, że zamiast powieści milicyjnych, Rusinek wziął pod lupę poradniki, nie tylko zresztą książkowe. Analizuje na chłodno zarówno ich warstwę językową jak i merytoryczną. Obie okazują się niewyczerpanym źródłem humoru (często w wydaniu pure nonsens; waszej wyobraźni pozostawiam rozwiązanie zagadki czym może być Bidetmajer. Stan gabinetowy), trochę jakby autorzy niesieni falą (natchnienia? grafomanii?) wyłączali rozsądek i logikę.
Na osobną nagrodę zasługują rozdziały Jak się leczyć (pamiętajcie: wątrobę oczyszczać tylko podczas pełni), Jak uprawiać seks (Rusinek omawia m.in. poradnik pod brawurowym tytułem „Seks według Jana Pawła II cię wyzwoli” – autentyk!), czy ten opisujący doświadczenie „bycia na poczcie” – tak to ujmę. Dorota Masłowska napisała o tym genialny tekst, Rusinek skupia się na książkowym asortymencie urzędów pocztowych (w tym książeczce dla dzieci „Mokry sen pieska Dingo” – naprawdę taka publikacja istnieje).
Płakałam, gdy czytałam. Polecam, nie tylko na poprawę humoru.
„Przy stole z królem. Jak ucztowano na królewskim dworze” Wika Filipowicz
Dawno nie czytałam tak lekko napisanej książki popularnonaukowej. „Przy stole z królem” zgarnęłam przypadkiem z półki w bibliotece, ale spodobało mi się tak bardzo, że kupiłam własny egzemplarz. Tytuł nie do końca oddaje treść – to książka o historii jedzenia i zwyczajów kulinarnych w Europie. A że skupia się na koronowanych głowach? Po prostu o ich jadłospisach najwięcej wiadomo.
Czy to prawda, że warzywa do Polski sprowadziła Bona (nieprawda)? Jak to było z Marią Antonią i ciastkami (oczywiście inaczej niż historia zapamiętała)? Kiedy ziemniaki z rabatek trafiły na talerze? I co wspólnego z croissantami ma Jan III Sobieski (wiele)? Oto niektóre z rewelacji, które znajdziecie w książce Wiki Filipowicz.
Żeby było zabawniej – „Z królem przy stole” czytałam w chwili, gdy z powodów zdrowotnych byłam na ścisłej diecie. Czy psuło mi to przyjemność lektur? W żadnym razie! Wiele potraw wręcz studziło mój apetyt (na przykład pieczone na dworze Jagiellonów ciasta na zjełczałym maśle, ponoć by podkręcić smak).
Ba, było mi raźniej wsuwać papki, wiedząc że zupy krem to wynalazek kucharzy Ludwika XIV. Ten wielki żarłok i smakosz w połowie życia stracił zęby (nie bo bójka, a próchnica). A jeść kochał. To jemu zawdzięczamy szparagi pod beszamelem, truskawki i połączenie ostryg z szampanem.
„Przy stole z królem” kup tutaj.
„Tyll” Daniel Kehlmann
Kiedyś doczytywałam na siłę, teraz szkoda mi na to czasu. Jeśli lektura mi nie leży, porzucam ją i zapominam o sprawie. Zwykle taką granicą, do której daję książce szansę jest pięćdziesiąta, góra sześćdziesiąta strona. Jeśli do tej chwili nie chwyci – mówię do widzenia. W ostatnich miesiącach zdarzało mi się to co najmniej kilkanaście razy. I z „Tyllem” Daniela Kehlmanna też tak być mogło.
Męczył mnie, fabuła nie wciągała, ale się zaparłam i czytałam dalej. Za co spotkała mnie nagroda, bo ostatecznie „Tyll” okazał się świetną powieścią historyczną. Akcja rozgrywa się w czasach wojny trzydziestoletniej, opisanej zresztą w bardzo obrazowy sposób (jak Kehlmann opisuje smród w obozie wojsk Gustawa Adolfa, to czytelnik też czuje ten smród), a motywem spajającym plejadę postaci różnych stanów (od głodujących wieśniaków, przez inkwizytorów po koronowane głowy) jest postać Tylla Ulenspigela. Kehlmannowskiej reinterpretacji Dyla Sowizdrzała.
Dorzucam próbkę wybornej frazy Kehlmanna (w przekładzie Urszuli Poprawskiej). Kusiło mnie, by przytoczyć wspomniany opis obozu (bo to małe arcydziełko, jako żywo przywołujące na myśl obrazy Pietera Bruegela). Zamiast tego coś zabawnego:
Wynikało to zapewne z klocowatej niemczyzny; nie był to język dla teatru, była to mieszanina jęków i twardych burknięć, był to język, który brzmiał, jakby ktoś dusił w sobie odgłos wymiotów, jakby wół dostał napadu kaszlu, jakby komuś wychodziło nosem piwo.
Podobno Netflix szykuje ekranizację „Tylla”. Trzymam kciuki, żeby tego nie spierniczyli, bo to świetny materiał na serial.
„Gorzko, gorzko” Joanna Bator
Chciałabym czytać więcej prozy, ale chyba mam wobec niej zbyt wygórowane oczekiwania. Większość powieści delikatnie mówiąc mnie rozczarowuje. „Gorzko, gorzko” Joanny Bator to wyjątek.
Jej lektura wciągnęła mnie jak wir, przypominając jak bardzo kocham gęste opowieści rozpisane na wiele głosów. W przypadku „Gorzko, gorzko” – babki, matki, córki i wnuczki z akcją skaczącą po całym dwudziestym wieku (i trochę też XXI). Dla mnie dodatkowym smaczkiem były autentyczne dolnośląskie plenery (m.in. Sokołowsko, które odwiedziłam podczas czytania „Gorzko, gorzko”; BTW autorkę do pisania zainspirowało pewne autentyczne wydarzenie, o którym usłyszała na cmentarzu w Unisławiu Śląskim; nic więcej nie zdradzę, bo to clue intrygi).
Joanna Bator jak mało kto potrafi kreować kobiece postaci, barwne i wiarygodne psychologicznie. Stety-niestety jest autorką nierówną. Pisze książki olśniewające (jak „Ciemno, prawie noc”) i gnioty (patrz „Wyspa łza”, do dziś skręca mnie na samo wspomnienie). Trochę się bałam, w którą stronę pójdzie, ale „Gorzko, gorzko” okazało się najlepszą powieścią Joanny Bator.
O matko i córko, jakie to jest wspaniałe! Książkę kup tutaj.
„Safari mrocznej gwiazdy” Paul Theroux
Jestem fanką książek podróżniczych Paula Theroux. Bo nikt nie potrafi tak zajmująco opisać znoju i monotonii bycia w drodze. Uwielbiam jego kąśliwy styl i w skrytości ducha troszkę zazdroszczę przygód, które dla mnie (jako kobiety podróżującej solo) są poza zasięgiem. Fajnie się o tym czyta, niekoniecznie przeżywa na własnej skórze.
Z drugiej strony – nie jestem fanką Theroux bezkrytyczną. Bo jego książki podróżnicze odzwierciedlają czasy, w których powstały. Pisane z perspektywy białego faceta z Zachodu, z tendencją do patrzenia na świat z góry. Dziś już tak pisać nie wypada, zwłaszcza jeśli jest się liczącym literatem, który wykładał na całym świecie (tak, to o panu Paulu).
Ale „Safari mrocznej gwiazdy” jest inne.
Theroux opisuje w niej wielomiesięczną podróż lądem z Kairu do Kapsztadu. I to jest tak opisane, że od „Safari mrocznej gwiazdy” nie sposób się oderwać. Z miłością do Afryki, ale też goryczą i pokorą (niepodobną do postawy zadowolonego z siebie białasa choćby z „Wielkiego bazaru kolejowego”). Theroux wraca do miejsc, w których czterdzieści lat wcześniej pracował jako nauczyciel. Z bólem opisuje zmiany, które zaszły w Afryce. To bardzo krytyczna książka, zwłaszcza wobec przemysłu pomocy humanitarnej.
„Safari mrocznej gwiazdy” kup tutaj.
„Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie” Peter Hessler
W ubiegłym roku zaliczyłam przygodę życia – rejs po Nilu. Pełen sprzeczności i chaosu Egipt wprawił mnie w stan permanentnego zdumienia, co zaowocowało szeregiem lektur (zresztą po „Safari mrocznej gwiazdy” sięgnęłam właśnie niesiona tę falą). „Pogrzebana” Petera Hesslera – na którą naprowadziła mnie Ola z polegytravels – była najlepszą z nich. Ba, jest to książka, którą polecam uwadze każdemu, kto wybiera się do Egiptu, pozwoli lepiej zrozumieć ten kraj. Bo koszałki-opałki przewodników nijak się mają do realiów (z drugiej strony – dzięki książce Hesslera można zrozumieć czemu takie farmazony plecie się turystom).
Ale! Nie trzeba też wcale jechać do Egiptu, by „Pogrzebaną” docenić. To kawał porządnego reportażu, którym Hessler podsumował pięć lat życia w Kairze. W tym czasie – warto dodać – uczył się egipskiego dialektu arabskiego, by móc komunikować się z rozmówcami w ich języku. Do Egiptu przeprowadził się z rodziną w 2011 roku, chwilę po wybuchu rewolucji jako korespondent.
Książka ma trzy przeplatające się wątki – kairska codzienność (dla mnie najciekawszy, zwłaszcza relacje autora z przedstawicielami różnych grup społecznych), życie polityczne (to wbrew pozorom też fascynujący wątek) oraz… wykopaliska. Bo Hesslera nie mniej od zawiłości społecznych i politycznych współczesnego Egiptu interesuje starożytna kultura.
„Pogrzebana” w 2022 roku znalazła się w finale Nagrody im. Kapuścińskiego.
„Chrobot” Tomek Michniewicz
Książka Michniewicza to dowód na to, że prostota wygrywa. Pomysł na „Chrobot” miał nieskomplikowany – oto mamy siedmiu losowych bohaterów z różnych części świata: Japonkę, Fina, Amerykanina, Ugandyjkę, Zimbabwejczyka, Induskę i Kolumbijkę. Wszyscy w mniej więcej tym samym wieku i niczym szczególnym nie wyróżniający się. Bez spektakularnych sukcesów, bez wielkich karier, nie opływający w zbytki. Przeciętniacy. Michniewicz równolegle opowiada ich historie od pierwszego wspomnienia do dorosłości, tak powiedzmy 30+.
Tylko tyle albo aż tyle, ale to zestawienie różnic kulturowych i bytowych naszych bohaterów robi piorunujące wrażenie. „Chrobot” nie jest miłą i pogodną lekturą, raczej wbija szpile (we mnie na zawsze zostaną historie z Ugandy i Zimbabwe). A mimo to na koniec żałuję się, że jak to? już koniec?
O takich książkach mówi się, że „poszerzają horyzonty”, „otwierają oczy” i „czyta się jednym tchem”. To frazesy, ale w przypadku „Chrobotu” trudno się nimi nie podeprzeć. To też książka-ideał dla nieprzekonanych do czytania literatury faktu. Bardzo polecam, nie tylko po to, by sprawdzić czy trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu.
„Fakty muszą zatańczyć” Mariusz Szczygieł
Nie pożyczę nikomu moich „Fakty muszą zatańczyć” Mariusza Szczygła. Błaganie i maślane oczy zdadzą się na nic. Sorry, not sorry. Kupcie sobie własne. I to raczej prędzej niż później, bo jak skończy się nakład, to będzie płacz, że nie ma. Powtarzam: będzie płacz.
Dla mnie książka Szczygła to podręcznik pisania. Niekoniecznie reportaży. I fascynująca analiza gatunku. Zresztą, wcale nie trzeba pisać, by zauroczyć się „Faktami…” . Mój piszący co najwyżej SMS-y małżonek pożarł je w jeden wieczór. Oblizując się przy tym ze smakiem.
Mi to zajęło więcej czasu. Także dlatego że z maniakalną skrupulatnością zakreślałam. To zapewne najbardziej pokreślona książka w moich zbiorach od czasu studiów.
Uwaga! Czytanie „Fakty muszą zatańczyć” grozi, że wasza lista lektur spuchnie o nowe tytuły. Mnie np. popchnęło do sięgnięcia po kolejną pozycję z tego artykułu.
„Fakty muszą zatańczyć” kupisz tutaj.
„Tycipaństwa. Księżniczki, bitcoiny i kraje wymyślone” Maciej Grzenkowicz
W tym artykule polecam trójkę debiutantów. Mam wrażenie, że ich książki przeszły bez większego echa (przynajmniej w mojej bańce). A szkoda!
Na pierwszy ogień idą „Tycipaństwa” Macieja Grzenkowicza, które Mariusz Szczygieł w „Fakty muszą zatańczyć” wskazuje jako przykład, jak raczej nie pisać. A mimo to po książkę sięgnęłam (co tylko potwierdza, że nie ważne co, ważne żeby o tobie mówili).
Wszystko rozbija się o manierę, w jakiej Grzenkowicz napisał reportaż o mikropaństwach. Dużo w nim autora, czego nie zrobił i gdzie nie poszedł, co generalnie jest grzechem reportażu (i ponoć częstą przypadłością debiutów; od siebie dodam, że nie tylko, bo doświadczony Mirosław Wlekły w biografii Tony’ego Halika nie oparł się pokusie, by opisać, jak je truskawki). Ale z drugiej strony „Tycipaństwa” to książka poniekąd podróżnicza, a w literaturze podróżniczej wychodzenie przed szereg autora jest dla mnie OK.
A temat poruszony przez Grzenkowicza zaiste jest fascynujący: quasi państwowe twory, oddolnie tworzone przez charyzmatyczne jednostki (vide Liberland założony przez Víta Jedličke między Chorwacją a Serbią) lub grupy ludzi, którzy łączą się w mikronację (jak Zarzecze w Wilnie, czy Christiania, będąca de facto dzielnicą Kopenhagi). Jest tego sporo, nawet w granicach Polski mamy takie samozwańcze państewko – Kabuto pod Radomiem.
Podczas lektury „Tycipaństw” brwi nie raz pójdą wam w górę ze zdziwienia, mnie najwyżej poszły przy rozdziale o matriarchalnym dominium rządzonym wedle ideologii sado-maso, którego terytorium to zamek w Czechach.
Książkę Macieja Grzenkowicza kup tutaj.
„Ogień wyszedł z lasu” Dawid Iwaniec
Niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nie lubi czytać książek o katastrofach (hm, hm). Jest tylko jeden problem – zwykle są to dzieła nieporadnie napisane. Tego nie można powiedzieć o debiucie Dawida Iwańca.
„Ogień wyszedł z lasu” to reportaż rekonstruujący godzina po godzinie największy pożar w najnowszej historii Polski. Pod koniec sierpnia 1992 roku w okolicach Raciborza spłonęło ponad dziewięć tysięcy hektarów lasu, tysiące osób zaangażowanych było w gaszenie (dla kilku to była ostatnia akcja w życiu), a wszystko zaczęło się od wyjątkowo suchego lata i iskier spod przejeżdżającego pociągu.
Drodzy państwo: jak to jest napisane! Raz, że akcja toczy się wartko i trzyma w napięciu, tak jak oczekiwalibyśmy. „Ogień wyszedł z lasu” czyta się z zapartym tchem. Dwa – książka Iwańca jest literacko dopieszczona. I to tak przez duże d. Po trzecie – narracja pozbawiona jest moralizatorskich tonów. Wnioski czytelnik niech wyciągnie sobie sam.
„Ogień wyszedł z lasu” kup tutaj.
„Ballada o śpiącym lwie” Agata Listoś-Kostrzewa
Klub debiutantów zamyka Agata Listoś-Kostrzewa swoją brawurową książką reporterską o Bytomiu. To kolejna pozycja, którą wpierw wypożyczyłam z biblioteki, po czym zaopatrzyłam się w egzemplarz.
Na okładce zamieszczone zdanie, które najlepiej oddaje sedno książki:
To, co zdecydowało o powstaniu Bytomia, jego bogactwie i tradycji, miało stać się jego zagładą.
Mowa o węglu, którego rabunkowa gospodarka sprawiła, że współczesny Bytom znika w oczach. Dosłownie. Szkody górnicze pochłonęły i pochłoną kolejne fragmenty miasta. Ale Listoś-Kostrzewę nie mniej od najnowszych dziejów interesuje przeszłość Bytomia, na której odcisnęły piętno przezamożne górnośląskie rody z Donnersmarckami i Schaffgotschami na czele.
Autorka bierze też na warsztat obrosłego w legendy przemysłowca Karla Godullę i adoptowaną przez niego ubogą sierotkę Joanna Gryzik (zwaną, nie bez racji, „śląskim kopciuszkiem”).
Dlaczego ja jeszcze nie pojechałam do Bytomia?
„Balladę o śpiącym lwie” kup tutaj.
„Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii” Piotr Oczko
Skoro jesteśmy przy książkach – inspiratorkach podróżniczych, to dorzucam do puli dzieło wielkiej urody. I to zarówno pod względem treści (Piotr Oczko pięknie pisze, wręcz cyzeluje zdania), co do szaty graficznej. „Pocztówka z Mokum” jest starannie wydana, bogato ilustrowana i ładnie złożona (a skład książek to coś na, co zwykle nie zwraca się uwagi, tymczasem w przypadku „Pocztówki z Mokum” trudno się nim nie zachwycić).
Książka to zbiór erudycyjnych esejów, w których autor dzieli się wieloletnią fascynacją Niderlandami ze szczególnym uwzględnieniem sztuk pięknych (ale sporo miejsca poświęcono także architekturze; np. amsterdamskim kamienicom-kłamczuchom). Fascynacja to mało powiedziane – „Pocztówka z Mokum” to pieśń miłosna na cześć Holandii.
Zwykle wygląda to tak, że Oczko zaczyna od analizy obrazu, który staje się pretekstem do snucia szerszej refleksji na temat kultury niderlandzkiej, często konfrontowanej z polskim podwórkiem. Autor nie skąpi przy tym osobistych wycieczek (i wyrazistych poglądów na sprawy różne). Czytelnicy różnie na nie reagują (mi nie przeszkadzały).
O dziwo nie pisze o jednym z holenderskich fenomenów – księgarni w gotyckim kościele.
A czym jest tytułowe Mokum? W jidysz oznacza „bezpieczna przystań”. Tym słowem holenderscy Żydzi nazywali Amsterdam.
„Pocztówkę z Mokum” kup tutaj.
„Polki na Montparnassie” Sylwia Zientek
Sylwia Zientek prawie przekonała mnie do powrotu do Paryża (który, jak już się tu kiedyś zwierzałam, jest jednym z mych podróżniczych rozczarowań). Wszystko przez „Polki na Montparnassie” – cudowną książkę, której de facto by nie było, gdyby polskie uczelnie wcześniej zaczęły przyjmować na studia kobiety.
To przytyk zwłaszcza do krakowskiej ASP i nieprzejednanego w tym względzie rektora Jana Matejki, ale także jego następcy nie palili się by dopuścić dziewczyny do uczelni. Zrobił to dopiero Wojciech Weiss, a pierwsze studentki pojawiły się w 1920 roku.
W XIX w. Polsce uważano, że jest wiele bardziej odpowiednich zajęć dla panien niż malarstwo. A jeśli już koniecznie chcą je zgłębiać, to niech uczą się malować coś, co zwiększy ich konkurencyjność na rynku matrymonialnym (sic!). Wśród akademików krążył też pogląd, że kobietom uczącym się rysunku na nagim modelu grozi bezpłodność.
Także koledzy po fachu traktowali malarki co najmniej z niechęcią, nie szczędząc ironicznych komentarzy. U Zientek wątek prób przebicia szklanego sufitu kariery w męskim świecie i emancypacji aspirujących artystek w Paryżu nie jest potraktowany marginesowo. Autorka wiele uwagi poświęca kontekstowi historycznemu i społecznemu z jakim mierzyć się musiały jej bohaterki, za co należy jej się bardzo nisko ukłon.
„Polki na Montparnassie” dzięki temu to coś więcej niż biograficzna opowieść o malarkach, które by realizować ambicje artystyczne wyjechały do bardziej postępowego Paryża. Sylwia Zientek pisze m.in. o Annie Bilińskiej, Meli Muter, Tamarze Łempickiej, Anieli Pająkównie, Oldze Boznańskiej.
Jeśli szukacie prezentu dla mamy, siostry, przyjaciółki – „Polki na Montparnassie” (wydane zresztą z niemniejszą troską o detal niż „Pocztówka z Mokum”) będą jak znalazł.
„Znikanie” Izabela Morska
Powieść autobiograficzno-medyczna z wątkiem detektywistycznym? Tragifarsa o polskiej służby zdrowia (z przewagą „tragi” nad „farsą”)? Dziennik ze śledztwa we własnej sprawie? Erudycyjny esej o chorowaniu? Nieważne jak zaszufladkujemy książkę Izabeli Morskiej, ważne że od lektury „Znikania” nie można się oderwać.
W literackim światku dotąd znana jako Izabela Filipiak (w „Znikaniu” autorka wyjaśnia skąd ta zmiana) pewnego dnia straciła czucie w palcach. Później doszedł ból o amplitudzie uniemożliwiającej normalne funkcjonowanie i inne dolegliwości, równie oporne w kuracji co w jednoznacznej diagnozie.
Tak zaczyna się trwająca latami batalia o odzyskanie zdrowia i sprawności. Tajemnicza choroba z aktywnej naukowczyni zrobiła inwalidkę na skraju ubóstwa.
Ale! Opowieść kończy się happy endem, a rozwiązanie medycznej zagadki przerażające w swej prostocie. „Znikanie” za to czyta się jak najlepszy thriller psychologiczny. Tylko że, o zgrozo, opisane wypadki wydarzyły się naprawdę (co czyni lekturę tym bardziej przerażającą, wszak wszyscy jesteśmy potencjalnymi klientami NFZ-u). Na książkę trafiłam dzięki polecajce Olgi, która jako swiatlo_i_brzask regularnie dzieli się lekturami.
„Miła robótka” Ewa Stusińska
Kto liczy na rumieńce poczuje się sromotnie rozczarowany. Bo owszem, „Miła robótka” to książka o narodzinach polskiej branży erotycznej (czy wręcz pornograficznej), ale napisana w niesłychanie wyważony sposób. Stusińska patrzy na temat przez szkiełko i oko zawodowej badaczki. Na chłodno i bez sensacji.
Ergo „Miłą robótkę” możecie czytać przed 22.
Z jednej strony „Miła robótka” jest książką o kulisach kariery Teresy Orlowski, walce Katarzyny Figury z wizerunkiem seks bomby, fenomenie harlekinów, miłosnych anonsów i świerszczykach przeflancowywanych na rodzimy grunt (breaking news z okazji roku Wisławy Szymborskiej – poetka odmówiła pisania dla polskiego „Hustlera”, ale propozycją nie pogardzili m.in. Jerzy Pilch i Manuela Gretkowska).
Z drugiej strony książkę Stusińskiej można potraktować jako reportaż o latach dziewięćdziesiątych. Po prostu. A że to rzecz nieobszerna (i w związku z tym pozostawiająca leciutki niedosyt), rozprawicie się z nią szybciutką. Jeden wieczór, albo niezbyt długa trasa pociągiem.
PS
Wszystkie opisane książki kupiłam za własne, wypożyczyłam w bibliotece lub przeczytałam jako ebook (jako szczęśliwa posiadaczka abonamentu na literę „L”). Niektóre linki w tekście są afiliacyjne. Jeśli chcesz mi podziękować za tę listę wyselekcjonowanych i sprawdzonych lektur – kup książkę za ich pośrednictwem.
Przeczytaj także podsumowanie ubiegłoroczne: 10 książek, które poruszyły mnie w ostatnim czasie. Więcej polecajek książek na blogu znajdziesz tutaj.
Przydało się? Udostępnij znajomym!
Postaw mi wirtualną kawę. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
Zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
DZIĘKUJĘ!
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej