Porozmawiajmy o podróżach – rozczarowaniach. O turystycznych skuchach. Niespełnionych obietnicach i zawiedzionych oczekiwaniach. Śmiało, nie wstydźmy się, każdy ma takie na swoim koncie.
[Wiem, bo zarzuciłam temat na moim FB (kto nie obserwuje ten trąba) i odpowiedzi były zaskakujące: Lizbona, Barcelona, Praga czy Chorwacja, to tylko niektóre z nich]
Ja dobiłam do pięciu turystycznych wtop. I, jak się Mili Państwo za chwilę przekonają, rozczarowały mnie same miejscówki z topu europejskich (a w niektórych przypadkach światowych) atrakcji turystycznych. Takie pewniaki i must-see, że już bardziej się nie da.
A jednak. Nie zaiskrzyło. Nie wyszło. Się nie spodobało. Dałam się nabrać (na zdjęcia z Internetu).
Większość to rozczarowania przez wygórowane oczekiwania. Bezpieczniej byłoby więc niczego nie oczekiwać. Do zrobienia, gdy jadę (powiedzmy) do Jędrzejowa albo Kielc. Trudne łamane na niewykonalne, gdy obranym kierunkiem jest Paryża. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Moje 5 największych podróżniczych rozczarowań to: Paryż, Florencja, jezioro Bled, Tallin, zamek Ludwika Bawarskiego. A teraz uzasadnienia.
➙ CZYTAJ RÓWNIEŻ: Tylko przywieź kiełbaski! | O pamiątkach z podróży
Rozczarowanie numer 1: Paryż
Syndrom paryski w Paryżu? Co za banał!
A jednak w Paryżu wszystko poszło nie tak.
Po pierwsze był grudzień (no ale na termin akurat wpływu nie miałam; nadarzyła się okazja, to pojechałam). Mglisty, wilgotny i szary.
Nieszczęście w szczęściu: do wieży Eiffla może i nie było kolejki, ale widoków z góry też nie. A pod wieżą, zamiast zakochanych na rowerach, z beretami i bagietkami (czyż nie tak sobie wyobrażamy paryski styl, hehe?) byli namolni sprzedawcy szajsu rodem z Afryki (sprzedawcy, bo szajs z ChRL, rzecz jasna).
Potem zrobiło się jeszcze ciekawiej, bo spadł śnieg. I od razu zaczął się topić, tworząc malownicze potoki lodowatego błota, ale i tak wystarczyło.
Wystarczyło, aby zima zaskoczyła Francuzów, a cholerny Paryż stanął sparaliżowany.
I aby autobusy miejskie przestały jeździć, ulice się zatkały, a metro pękało w szwach.
Wystarczyło też, aby sklepy i knajpy zamknięto na cztery spusty. Wróć, w ogóle ich nie otwarto. Albo otwarto na pół gwizdka (- Nie ma czystych sztućców, bo pomywacz nie przyszedł do pracy – przemówił do nas pan kelner z miną ‘i co mi teraz zrobisz’).
Tak wiem, kto by tam jeździł w grudniu do Paryża, miałam pecha itepe. Ale pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Także ten.
Rozczarowanie numer 2: Florencja
Prawdopodobnie jestem jedyną osobą na świecie, którą rozczarowała Florencja.
To nie tak, że Florencja mi się nie podobała. Nie podobała mi się Genua (w odróżnieniu od reszty Ligurii, do której zapałałam miłością wielką), ale jadąc do Genui niczego wiekopomnego się nie spodziewałam, więc i rozczarowania nie było. Ot, città jak città.
Co innego Florencja. Jechałam z poczuciem, że to musi być coś (COŚ!) na miarę Wenecji. Albo Rzymu.
Nie było.
Z wrażeń i wspomnień: upał, tłum, Ponte Vecchio.
No nie zachwyciło. Bywa.
(PS zdaję sobie sprawę, że po tym śmiałym wyznaniu niektórzy z Miłych Państwa uznają, że z pieca na łeb spadłam, bo takie herezje po internetach wypisuję, że podoba mi się w Tomaszowie, a Florencję dissuję, no ale cóż począć. Ja + Florencja ≠ Wielka Miłość)
Po dekadzie wróciłam do Florencji! Czy zmieniłam zdanie? Sprawdź tutaj. |
Rozczarowanie numer 3: jezioro Bled (Słowenia)
Jeden wyjazd i aż dwa rozczarowania. Nie wiem jak to przetrwałam. Z Toskanii (patrz rozczarowanie numer 2: Florencja) wracaliśmy przez Słowenię.
W Słowenii najbardziej spodobała mi się opuszczona wioseczka (#urbex), która nie dość, że wyglądała jakby mieszkańcy przed chwilą wyparowali (a wyparowali circa 25 lat temu), to jeszcze figowce dosłownie uginały się pod ciężarem bezpańskich fig (narwałam ich cały wór; czy powinnam wspominać, że nim wróciłam do Polski większość wyzionęła ducha?).
Nie podobało mi się natomiast jezioro Bled.
Internety kłamią. Dałam się nabrać na podkręcone zdjęcia. W rzeczywistości woda była w kolorze dalekim od lazuru. W ogóle było szaro i ponuru.
Długo krążyliśmy wokół jeziora żeby znaleźć jakiś sensowny parking, za który ostatecznie zdarto z nas nieprzyzwoicie. Na Blejski Otok (to ta wyspa na środku) też podpłynąć się nie dało. Już nie pamiętam czy to z powodu wygórowanych oczekiwań cenowych czy dlatego, że dwie osoby to za mało by przewoźnikowi się kiwnąć palcem opłacało.
Na pocieszenie zafundowaliśmy sobie lokalną wariację kremówki – kremna rezina. Kosztowała tyle co parking (czytaj: dużo). Smakowało gorzej niż wyglądała. A wyglądała tak sobie.
A najzabawniejsze w tej całej historii jest to, że pobyt nad jeziorem Bledem wyparłam z pamięci (bo, szczerze naprawdę nie mam co wspominać) i dopiero niedawno czytając relację (zachwyty, a jakże!) na jakimś przypadkowym blogu olśniło mnie: przecież ja tam byłam!
Kurtyna.
Rozczarowanie numer 4: Tallin
Ciekawy przypadek. W Tallinie byłam dwa razy. Za pierwszy razem tak bardzo mi się spodobało, że postanowiłam w trybie ASAP wrócić na dłużej.
Tryb ASAP oznaczał 3 lata później.
Za pierwszym razem, jako że Tallinn był tylko przystankiem w drodze powrotnej z Petersburga, nie było czasu na niuanse. Ograniczyłam się więc do zachwytów nad bajkową tallińską starówką. No bo jest śliczna. To fakt.
Za drugim razem szybko wyszło, że prócz tego, że jest śliczna, jest też kieszonkowa. Dwie godziny spacerkiem załatwiają sprawę.
I jest też pioruńsko droga. Raczej celująca w turystów z Finlandii tudzież reszty Skandynawii niż w bratnie narody z byłych demoludów.
Tak, tak, to w Tallinie (a nie Szwecji czy innej Norwegii) wypiłam najdroższe piwo w życiu: 8 euro z budki przy murach miejskich. Potem okazało się, że wcale nie przepłaciliśmy. Oraz, że więcej piwa w ten piękny czerwcowy wieczór w Tallinie nie będzie nam dane wychylić, bo prohibicja.
Szalę goryczy przelał hotel, a konkretnie pokój – niby dla niepalących, a jednak cuchnący milionem wypalonych petów. Okna otworzyć szerzej niż na kilka centymetrów się nie dało. Bez zbędnej zwłoki anulowaliśmy resztę rezerwacji i bladym świtem daliśmy nogę na Łotwę. To była słuszna decyzja.
Wnioski: czasem lepiej poprzestać na jednym razie.
Rozczarowanie numer 5: zamek Neuschwanstein Ludwika Bawarskiego (Niemcy)
Nie wiem czym Miłym Państwu skorupka za młodu nasiąkła, ale mi kreskówkami Disneya. I trudno to pewnie będzie zrozumieć rocznikom 90+, ale gdy widziałam to intro drżałam z zachwytu. Nic więc dziwnego, że gdy dowiedziałam się, że zamek Disneya ma swój odpowiednik w realu natychmiast umieściłam go na liście miejsc do koniecznego zobaczenia.
No i pewnego letniego dnia zameldowaliśmy się u podnóża zamku Neuschwanstein w Bawarii.
I… zresztą nie muszę nic pisać. Proszę zobaczcie sobie sami jak się rzeczy miały.
O dziwo. Nie płakałam. Nie było mi nawet smutno. Pewnie dlatego, że zamek Ludwika Bawarskiego nie był głównym celem i powodem wyjazdu. Gładko przełknęłam to rozczarowanie, bo tyle innych pięknych miejsc zobaczyłam w czasie tamtego wyjazdu.
To ja. Teraz Wy! Moje największe podróżnicze rozczarowanie to… (odpowiedzi proszę wpisywać w komentarzach).
Podobało się?
Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
DZIĘKUJĘ!
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej