Porozmawiajmy o pamiątkach z podróży. O suwenirach, które przywożę zawsze. Takich, które tylko czasem oraz tych, których do domu nie sprowadzam.
Wpis o pamiątkach z podróży kisił się we mnie od tak dawna, że w głowie zdążyłam go napisać przynajmniej trzy razy. Ale wiadomo, od tego co w głowie do pisania w realu daleka droga i aby słowo stało się ciałem potrzeba (przynajmniej mi) zapłonu. Zapłonem okazała się kiełbasa.
Nie pierwsza lepsza kiełbacha, a pyszne malutkie Nuremberg Bratwurst, którymi Norymberczycy zajadają się od ponad siedmiuset lat, a ja jestem ich miłośniczką od ubiegłorocznego wypadu. Zresztą nie tylko ja, mój drogi również jest ich wielbicielem i to on ostatnio pchnął mnie do Norymbergi, bym przywiozła świeży kontyngent.
Jemu przywlokłam półtora kilograma kiełbasy (w małym bagażu podręcznym, ha! i kto jest mistrzem pakowania), a Miłym Państwu przywożę wpisy o tym, co jeszcze zwożę do domu z wyjazdów.
➙ CZYTAJ RÓWNIEŻ: Syndrom Paryski, czyli moje największe podróżnicze rozczarowania
W jednej z wersji artykułu, który pisałam w głowie miało paść takie zdanie:
Że pamiątki z podróży owszem, przywożę, ale magnesy na lodówkę nie
No a potem spojrzałam na lodówkę i okazało się, że nie do końca jest to prawda.
Część z tego co widzicie na zdjęciu sprezentowali mi krewni i przyjaciele, ale skłamałabym pisząc, że i ja do lodówkowej kolekcji nie dodałam swoich trzech groszy.
Kryteria doboru kolejnych okazów są dwa: albo szkaradne, albo kuriozalne. A najlepiej jedno i drugie.
Niekwestionowanym królem kolekcji jest magnes typu 2w1 nabyty w Petersburgu w budce nieopodal krążownika Aurora. W zależności od tego jak się spojrzy mamy Władimira Putina lub Dmitrija Miedwiediewa (byłam w Rosji za czasów jego prezydentury) lub połączenie obu.
Kolejnego ulubieńca przywiozłam z Łodzi. Koralgola już podejrzewano o seksturystykę. Najwyraźniej nie były to podejrzenia zupełnie bezpodstawne.
Podium zamyka magnes przywieziony z Girony z Salvadorem Dali w przykucu wcale nie słowiańskim, w chwilę po zakończeniu aktu defekacji (owoc jego jelit również widoczny). Dlaczego akurat ten magnes ma mi zagwarantować szczęście i obfitość wyjaśniłam tutaj.
Miało być też o tym czego już nie przywożę z podróży
A nie przywożę już filmów na DVD.
Kiedyś to był obowiązkowy punkt każdego wyjazdu. Sklep z filmami. Rycie kwadransami w kubłach z przecenami. Ile zabawy było w Budapeszcie (w czasach, gdy internetu w komórce nie było, a co dopiero darmowych megabajtów w roamingu), aby dojść do tego jak po węgiersku jest język polski (lengyel gdyby ktoś był ciekaw). Ile śmiechu z tytułami po czesku. I ta satysfakcja gdy znalazło się ulubiony film. Co z tego, że tylko w wersji oryginalnej z włoskimi napisami.
Było minęło, bo kino przestało mnie kręcić i podniecać. Jest Netflix. Bo wolę czytać niż oglądać. Ergo wiele interesujących okazów po dziś dzień nie doczekało się rozpakowania. I kto wie czy kiedykolwiek się doczeka.
W takim razie jakie pamiątki z podróży przywożę?
Od lat wyznaje zasadę, że jeśli już muszę wydawać ciężko zarobione eurosy/funty/jeny/korony na pamiątki z podróży, to niech to będą rzeczy porządne i przydatne. Takie, które tak czy owak bym kupiła. Funkcja, że będzie ‘stało i wyglądało’ (oraz kurz zbierało) mnie nie przekonuje.
Krótko mówiąc nie przywożę rzeczy bez sensu. Przywożę tylko pamiątki praktyczne.
Trójce ulubionych pamiątek z podróży otwierają ciuchy i dodatki
Ale jak ciuchy to nie gówniany t-shirt z nazwą miasta, a na przykład yukata, czyli rodzaj bawełnianego kimona, które latem noszę jako podomkę i czulę myślę o Japonii za każdym razem, gdy na grzbiet zakładam. Albo haori – wdzianko z surowego jedwabiu o kimonowym kroju. Narzucam na spodnie i idę po bułki.
Ulubioną parę sandałów na korku przywiozłam kilka lat temu z Kanarów. Bardzo wygodne. Za każdym razem, gdy je zakładam przypominają mi cudowne chwile na Teneryfie. To nie był zakup planowany. Podobnie jak moja kolejna ulubienica – listonoszka przywieziona z Girony. Wahałam się, nie powiem, bo kosztowała sporo (w dodatku EUR, których wydawanie boli jakby bardziej), ale dziś to moja ukochana torebka. Rozstaję się z nią tylko, gdy lecę z „małym bagażem podręcznym”.
Osobną kategorią są łupy z secondhandów. Nie jest żadną wiedzą tajemną, że najlepsze SH są na prowincji, a że w ubiegłym roku krążyłam po Polsce w ramach projektu 12 miast w 12 miesięcy, to w program zwiedzania wpisałam i lumpeksy, które los stawiał mi na drodze. Najbardziej obłowiłam się w Jędrzejowie i Brodnicy.
Mam też kilka kubków przywiezionych z podróży
Ci co znają mnie dłużej wiedzą, że z byle czego kawy czy herbaty nie wypiję i że wyrobom z porcelitu mówię stanowcze nie. Śmiało, nazwijcie mnie snobką, ale od pijania z porcelany rzadko robię odstępstwa.
Wyjątkiem jest drewniany kubeczek przywieziony z Japonii. Kupiłam go na ulicy Kappabashi-dori, która zaopatruje tokijską gastronomię w kuchenne utensylia (więcej o niej pisałam tutaj), w dodatku w sklepiku, w którym sprzedaje się wyłącznie drewniane naczynia. Mój kubek wykonano z jednego kawałka drewna, jest niesamowicie lekki i gładki. Idealnie leży w dłoni. Piję z niego tylko zieloną herbatę (czule myśląc o Japonii, wiadomo).
Kolejny kubek, kubas właściwie, przywiozłam z Wiednia lata temu. Kosztował 10 EUR co wówczas było dla mnie zawrotną kwotą. W każdym razie ręka mi drżała przy kasie. Kubas udaje emalię, ale tak naprawdę jest z porcelany, dla lepszego efektu przyozdobionej sztuczną rdzą. Nadal bardzo go lubię i pijam z niego dużą kawę.
I kolejny kubek z Japonii, kupiony w Osace. (dygresja, w Japonii nakupowaliśmy tyle dobra, że jedną z pamiątek była większa walizka). Delikatna porcelana w kropki, trochę w stylu Marimekko, ale trzeba zajrzeć do środka, a tam niespodzianka… Muminek! Muminek w dodatku do góry nogami, więc pijmy szybko, by nieboraka ratować.
Na koniec najlepsza kategoria pamiątek z podróży: suweniry spożywcze
Norymberskie bratwursty to jeden z lepszych przykładów. Ale nie jedyny.
Z Francji, ten jeden jedyny raz, gdy zdarzyło mi się w niej być, przywiozłam (niespodzianka!) hurtowe ilości sera. Sera, który cuchnął tak potwornie, że w aucie z grubsza było tak jak w tramwaju, w towarzystwie żuli. A w domu śmierdziele mieszkały za oknem (bo żule nawiedzali mieszkania za każdym razem, gdy otworzyło się lodówkę). Ale dobre były. Fakt.
Mniej problemów jest z czeskimi wodami smakowymi. Od lat pijam kranówkę z własnej butelki (co tylko raz się na mnie zemściło, ale jak się zemściło to na fest), a polskimi wodami smakowymi gardzę. Co innego ich czeskie kuzynki: finezyjne smaki i brak sztucznych dodatków). Jeżeli będziecie mieć okazję to spróbujcie wody kasztanowej (Gaštan Rajec), ogórkowej (Mattoni Okurka, zdaje się że w sprzedaży tylko latem) i właściwie każdego Rajca z linii ziołowej (bylinky takie jak: mięta, mniszek lekarski, szałwia czy bez).
Z kolei z Włoch – o ile jesteśmy autem – przywożę zapasik oliwy z oliwek i makaronów Barilla, które owszem, można kupić i w Polsce, ale są droższe, a i wybór nie taki. No i wino. Z Włoch obowiązkowo przyjeżdża kontyngent lokalnych wyrobów winiarskich.
Wielka Brytania = herbata. Od lat jestem wierną klientką sklepów Whittard of Chelsea. Za herbatę krzyczą sobie w nich sporo, ale ta warta jest swej ceny. W Polsce ze świeczką szukać herbat równie wysokiego gatunku. W domu parzę je sobie w imbryku i pijam z nabożeństwem (oczywiście czule myśląc o UK).
Wreszcie Litwa i ich tłuste i ciężkostrawne przysmaki ze smażonego chleba z czosnkiem, na samą myśl o których wątroba staje dęba. I kwas chlebowy, koniecznie świeży z nalewaka.
Tyle ja. Teraz Wy. Co chętnie przywozicie z podróży? A czego na pewno nie?
PS Nuremberg Bratwurst latem można kupić w Lidlu. A herbaty Whittard of Chelsea bywają w TK Maxx.
PPS Zdjęcie w nagłówku wpisu: Unsplash.com
Podobało się?
Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
DZIĘKUJĘ!
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej