Jak to brzmi: polecieć do Norwegii na jeden dzień (i nie zbankrutować). Spędzić kilka godzin w miejscu grubo ponad tysiąc kilometrów od domu, a po dniu pełnym widoków i wrażeń zameldować się we własnym łóżku. I to przed północą.
It’s official: Właśnie wskoczyłam na kolejny level podróżniczego wtajemniczenia
W tej wyprawie teoretycznie nie ma nic nadzwyczajnego. Takie jednodniowe (a nawet półdniowe) city break aplikuję sobie regularnie i z przyjemnością. Tyle, że do tej pory obracałam się w promieniu 200 kilometrów od Krakowa. No 250 kilometrów maks.
(no i nigdy nie było tak pięknie, ale nie uprzedzajmy faktów)
Tymczasem odległość Sandefjord – Kraków to w prostej linii jakieś 1300 kilometrów. Sprawa beznadziejna, ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo na pobliskie lotnisko Oslo Torp hurtowo latają tanie linie z Polski. Z ich pomocą nie trudno obrócić w tę i na zad w 24h. Płacąc niewiele. Bilet w obie strony wyniósł mnie mniej niż podróż pociągiem do Gdańska. I to w jedną stronę.
I wszystko byłoby cacy idealnie gdyby nie… pogoda.


Oczywiście, że padało. Najpierw tylko trochę. Potem już na całego.
Żeby nie było: byłam na to przygotowana i trzymałam się twardo.
Mina zrzedła mi dopiero, gdy w butach zrobiło się mokro. Ale szybko sama siebie zrugałam.


Nie po to wstawałam o 4:50, nie po to tyle leciałam, aby teraz moknąć bez sensu pod rododendronem. Lepiej moknąć z sensem – zwiedzając. Co los zresztą wkrótce mi wynagrodził, zsyłając na Sandefjord okno życia pogodowe
(które z hukiem zatrzasnął, gdy ja, sucha i zadowolona, czekałam na samolot powrotny).
Sandefjord w sam raz na jeden dzień
Będę szczera. Nie chcę, aby Mili Państwo się przesadnie napalali, bo Sandefjord w konkursie na najpiękniejsze miejsce w Norwegii przepadłoby w przedbiegach. To pewne.


Nieprawdą też jest, że Sandefjord to „norweski Sopot” (jak upiera się część blogerów). Nie wiem, z której strony portowe miasto nad fiordem przypomina kurort z molo, plażą i Grandem.
Ale miasto ma kilka dobrych momentów. No i ta przyroda!


I tak, centrum Sandefjord jest rozczarowująco nijakie. Średnio urodziwe kamienice, smętne placyki, trochę kamienic w stylu Art Nouveau, cmentarz, skromny kościół. Kilka pomników i niezłych murali.
Ciekawiej robi się nad wodą. Malowniczy fiord, marina i port, do którego co i rusz zawijają ogromne promy.
Prawdziwe uroki kryją się jednak poza śródmieściem. W dzielnicach rezydencjalnych. Szybko okaże się, że Sandefjord to miasto – ogród, w którym drewniane domy wyrastają prosto ze skał. Ogródki toną w kwiatach. Jest cicho, czysto i spokojnie, a ptaków jest więcej niż mieszkańców.
Pięć faktów z historii Sandefjord
Historia Sandefjord jest krótka. Streszczać jej nie mam zamiaru, ale pewne fakty wymagają ustalenia.
Fakt pierwszy: Wikingowie co prawda kręcili się w okolicy (na obrzeżach miasta, w Gokstadhaugen, nawet wykopano ich okręt), ale to było dawno temu i nic z tego dla Sandefjord nie wynikło.
Fakt drugi: Po Wikingach przez niemal tysiąc lat działo się niewiele.
Fakt trzeci: Prawa miejskie Sandefjord nabywa w 1845 roku. Od tego momentu paliło się trzy razy.
Fakt czwarty: Pięć minut sławy Sandefjord zalicza dzięki uzdrowisku doktora Thaulowa. W Sandefjord Kurbad reumatyków leczono m.in. meduzami. Kres leczniczym kąpielom przynosi wybuch II wojny światowej. Dziś w dawnym budynku sanatorium działa centrum kultury.
Fakt piąty: Ale na szerokie wody Sandefjord wypłynie dopiero na początku 20. wieku. A wypłynie na połowie wielorybów.


Sandefjord było miastem wielorybników
Było, bo (szczęśliwie dla wielorybów) połowów zaprzestano w latach 60..
A dziś o tamtych czasach przypomina m.in. pomnik wielorybników (sikający wodą Hvalfangstmonumentet autorstwa Knuta Steena – zapamiętajcie to nazwisko, bo jeszcze się tu pojawi). Albo brama z dwóch wielorybich żeber (no bo nie ości, haha) przed wejściem do hotelu Scandic Park.
A na miłośników niszowych muzeów (to ja!) czeka nieduże, ale godne uwagi Muzeum Wielorybnictwa (Hvalfangstmuseet, Museumsgata 39). Innych może przekona argument, że to jedyne takie w Europie.
W Hvalfangstmuseet najciekawsze są szkielety wielorybów. To znaczy w samych szkieletach nic szczególnego nie ma, ale bliski kontakt z (dajmy na to) wielorybią szczęką pozwala zrozumieć jak OLBRZYMIE to są zwierzęta.
Muzealne fun facts: język płetwala błękitnego i słoń ważą tyle samo…
Prócz tego w Hvalfangstmuseet czeka mnogość wypchanych zwierząt z rejonu Oceanu Arktycznego (te puchate foki ze smutnymi oczami…). Jest też kącik dla dzieci, kurioza w formalinie i film o historii wielorybich połowów (po norwesku).


Bilety do Muzeum Wielorybnictwa kosztują 10/25NOK (cena symboliczna, być może przez wzgląd na trwającą przebudowę?). Można płacić kartą. Dni i godziny otwarcia najlepiej sprawdzić na stronie, bo różnie z nimi bywa.


Za kolejne 10/20 NOK (tylko gotówka) w porcie można zwiedzić kuter (trawler?) poławiaczy wielorybów Southern Actor. O ile akurat jest udostępniony do zwiedzania (o co najlepiej zapytać w Hvalfangstmuseet). Statek – oryginał z lat 50., służył pod amerykańską banderą. Do Sandefjord trafił już jako emeryt.


A co w Sandefjord zobaczyć trzeba? Bjerggata
Jedna z najstarszych ulic.
Najstarsza w przypadku naszego Sandefjord oznacza początek dziewiętnastego wieku. Ale nie o metrykę tu chodzi, a o malowniczość Bjerggata, na której uchował się oryginalny układ urbanistyczny.


I zabudowa: Biel, drewno, czerwona dachówka.
Domki na Bjerggata są niewielkie. Z ogródkami. A jeśli ogródka brak, to obowiązkowo kwietnik od frontu. Albo chociaż kwiaty w oknach. Jest staromodnie, skromnie i stylowo.
(przypomina trochę Björkholmen w Karlskronie)
Bjerggata niby jest w centrum, a jednak na uboczu. Łączy port i okolice kościoła Sandar. Do tego przebiega u podnóża wzgórza Prestasen, który jest kolejnym obowiązkowym punktem zwiedzania Sandefjord.
Wzgórze Prestasen – koniecznie!
No więc spacerujemy sobie po Bjerggata i mniej więcej w połowie pojawią się schody. Nie należy się im opierać. Należy nimi podążyć w górę, bo te prowadzą prosto na wzgórze Prestasen. Śliczne i zielone.
Bez trudu namierzam płaski i łysy jak kolano punkt widokowy (doskonale widoczny z portu). Zajmuję ławkę i przez kilka kwadransów oddaję się lekturze (oczywiście norweskiej książki! Bo jakże inaczej!) w tych pięknych okolicznościach przyrody. Z pierwszorzędnym widokiem na fiord.
W tym czasie parę razy zajrzały do mnie ptaki. Poza tym nikogo. Cisza, spokój, relaks.
Potem zafundowałam sobie jeszcze krótki spacer po wzgórzu. Jest tak ładne, że trudno byłoby sobie tego odmówić. I tyle kuszących ścieżek wokoło. Na wzgórzu m.in. działa przedszkole (drewniany przytulny pawilon, duży plac zabaw na polanie, żadnych płotów) i boisko, na którym szczęśliwi (i bosi) Norwegowie grali w piłkę.
Ze wzgórza zeszłam ulicą Parkveien, przechodzącą przez środek dzielnicy domków jednorodzinnych (oczywiście białych, z drewna i z ogrodami).
Midtåsen Park – park i pawilon rzeźb jak z (norweskiej) bajki
A gdzie to autorka tak mokła pod rododendronem? – zapytacie.
W Midtåsen Park – odpowiem.


W Midtåsen Park (Midtåsveien 2a), od którego zaczęłam zwiedzanie Sandefjord, bo leży dokładnie po przeciwnej stronie niż reszta opisanych już atrakcji.
Szczęście wyraźnie mi nie sprzyjało. Najpierw gugiel poprowadził mnie w złą stronę. To znaczy w dobrą, owszem, ulicą Mokollveien dochodzi się do parku, ale wejście (taka starodawna furtka, trochę jak do tajemniczego ogrodu) było zamknięte i jakoś nie miałam odwagi (tupetu?) by się z nią szarpać. Także nie idźcie tą drogą.
Ostatecznie nie było to jednak takie złe, bo okolica śliczna.
Podejście numer dwa. Idę ulicami Dølebakken oraz Midtåsveien i bingo! Trafiam. Ale w międzyczasie się rozpadało.
Głównym powodem, dla którego wybrałam się do Midtåsen Park była galeria rzeźb Knuta Steena (Midtåsen Skulpturpaviljong). Posadzony na płaskiej skale lekki pawilon ze szkła i betonu to prostota i norweski design w czystej postaci. Do tej pory oglądałam takie cuda tylko na zdjęciach w sieci. Teraz miała przed sobą.
Byłam zachwycona. I jednocześnie wkurzona niemożebnie, bo pawilon miał być otwarty, a nie był (WC w parku zresztą też). Więc musiałam zadowolić się rzutem oka z zewnątrz. Co w innych warunkach może nawet byłoby spoko, ale – przypominam – padało.
W biegu „zwiedzam” ogród i przyglądam się rezydencji wielorybniczego oligarchy i filantropa Andersa Jahre. Z tarasu widoków brak. Bo mgła. W akcie desperacji chowam się pod rododendronem, z którego leje mi się na łeb (bo rododendron to nie jest jednak najlepsza kryjówka przed deszczem), a resztę znacie.


Żeby było tanio cz. 1: jak zorganizować wyjazd ‘Sandefjord w jeden dzień’
Stopień skomplikowania organizacji jednodniowego wyjazdu do Sandefjord (czy szerzej okręgu Vestfold) oceniam na 3/10. Przynajmniej z Krakowa.
Po pierwsze lot. Akurat w poniedziałki Ryan z Krakowa do Oslo Torp lata dwa razy: rano i wieczorem. Idealnie, bo odpada nocleg. Oraz opcja spania na dziko w przedsionku parkingu (podobno najlepiej koło grzejnika – true story; jeśli wierzyć relacjom z sieci, to co druga jednodniówka tak się kończy, ale ja jestem za duży francuski piesek na takie brewerie, więc i tak bym się na to nie pisała).
Do Torp latają tanie linie z całej Polski, więc szukajcie i kombinujcie, jeśli poniedziałek z Krakowa to nie to.
Poza tym Oslo Torp to fajne małe lotnisko.
Do Sandefjord można dostać się:
– pociągiem – za 41 NOK (w jedną stronę). Podróż trwa 4 minuty (jeden przystanek), bilety kupuje się w automacie w terminalu lotniska (płatność kartą) lub u konduktora (karta i gotówka). Na stację kolejową Torp (jeden peron, jedna wiata, jeden tor i nic poza tym) podwozi darmowy autobus z lotniska. Jadąc do Sandefjord łapiesz pociąg w kierunku Skien (przeciwnym niż pociągi do Oslo). Pociągi jeżdżą co godzinę. Rozkład na stronie NSB.
– na piechotę – za free. Ale wbrew temu, co piszą na pewnym blogu spacerek do centrum Sandefjord nie zajmuje 45 minut. No chyba biegiem, skoro wg map gugla w najkrótszym wariancie to 7,5 kilometra…
Co znamienne – pojechałam na jednodniówkę do Norwegii bez gotówki. Uznałam (jak się okazało słusznie), że w najgorszym razie wybiorę kasę z bankomatu. Ale nie było takiej potrzeby. Wszędzie (no może prócz statku Southern Actor) były akceptowane karty płatnicze.
Nawet w WC na dworcu w Sandefjord (10 NOK za sik – zbrodnia w biały dzień!). Przy okazji: na dworcu w Sandefjord bilety również kupuje się w automacie. A w kiosku sprzedają niezłą kawę za 20 NOK.
Żeby było tanio cz. 2 – jedzenie w Norwegii
Przyznaję się. Trochę przycebuliłam. Na jedzeniu.
Więc, jak nigdy dotąd, do Sandefjord poleciałam z plecakiem pełnym własnego żarcia. Mój pech polegał na tym, że leciałam w poniedziałek bladym świtem. Poniedziałek poprzedzała niedziela niehandlowa. Bułki na kanapki pochodziły więc z soboty. Ergo nie były pierwszej świeżości.
Co tam pierwszej świeżości. Były ledwo jadalne.
W skrytości ducha marzyłam, że któraś z norweskich mew-potworów wyrwie mi bułę i uwolni od problemu. Ale nie. Żadna się nie skusiła. Albo są na to zbyt grzeczne, albo wyczuły pismo bułkę nosem.
Następnym razem rozważę jednak stołowanie się w McDonalds (Torggata 1). Uwieczniłam cennik, bo ufam, że nie tylko mnie interesują takie rzeczy (stan czerwiec 2018). A kod do WC to 2009A. Nie musicie dziękować.
Nadal nie wierzę, że to zrobiłam! W sensie, że poleciałam na jeden dzień do Norwegii. Muszę to powtórzyć. Najlepiej w niedalekiej przyszłości! (i z lepiej przemyślaną wałówką).
Podobało się?
Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej