Znów to zrobiłam! W księgarniach już czeka „Slow przewodnik. Góry Świętokrzyskie i ziemia sandomierska”, którego pisaniu poświęcałam się przez ostatnie miesiące.
Nad procesem pisania nie ma się co rozwodzić, bo to znój i męka nad klawiaturą. Co innego zbieranie materiałów do przewodnika – to była przyjemność (nawet przy -15 stopniach). W tym czasie wielokrotnie peregrynowałam po ziemiach świętokrzyskich, odwiedzałam miejsca znane i nieznane. Czasem to były powroty po wielu latach. Czasem momenty magiczne. Nigdy nie zapomnę smaku jeszcze ciepłego sernika w klasztorze na Świętym Krzyżu podczas zamieci śnieżnej.
Wiedziałam, że będzie dobrze, ale region urzekł mnie tak bardzo, że wciąż mi tego świętokrzyskiego mało. Od czasu oddania książki do wydawcy wracałam tu już kilka razy i słowo harcerza, że na tym nie poprzestanę. Pomysły na wycieczki pączkują mi w głowie bez ustanku.
A gdy ktoś mnie pyta, dokąd wybrać się, ostatnio odpowiadam tylko tak:
Jak to dokąd? W Świętokrzyskie!
W tym artykule opowiadam o moich krajoznawczych odkryciach i ulubieńcach w województwie świętokrzyskim. A wybór był arcytrudny. Podobno od przybytku głowa nie boli, ale powiedzcie to komuś, komu kończy się miejsce na kartce z konspektem artykułu, a przecież jeszcze TYLE miejsc w świętokrzyskim domaga się uwagi i uznania (#opartenafaktach).
Szczęśliwie w sukurs przychodzi „Slow przewodnik. Góry Świętokrzyskie i ziemia sandomierska”. Pisząc go (aż tak) nie musiałam się ograniczać, a wybór opisanych w nim atrakcji jest stuprocentowo autorski. To tak gwoli wyjaśnienia, bo w książce z rozmysłem pominęłam kilka znanych atrakcji turystycznych świętokrzyskiego. Głównie dlatego, że nijak mi się one nie łączą z tytułową ideą powolnego podróżowania.
Za to w tym artykule, po wewnętrznych bojach (bo hej! hasło „ulubieńcy” zobowiązuje) pomijam zachwycające Ponidzie, ale poświęciłam mu już sążnisty tekst na stronie. O tutaj. Nie wspominam też o Muzeum im. Przypkowskich w Jędrzejowie, którego jestem zdeklarowaną fanką. Po więcej odsyłam tutaj.
Reszta to wypadkowa moich zainteresowań, zaskoczeń i zachwytów. Kolejność przypadkowa. O każdej z atrakcji szerzej piszę w „Slow przewodniku”, który kupisz tutaj. Enjoy!
* niektóre zamieszczone w tekście linki są afiliacyjne
Muzeum Archeologiczne i Rezerwat „Krzemionki” koło Ostrowca Świętokrzyskiego
W każdym tekście jest taka sytuacja, że od czegoś trzeba zacząć. Po namyśle postanowiłam zacząć od Krzemionek Opatowskich – atrakcji świętokrzyskiego wcale nie tak znanej jak na to zasługuje.
Wszak wpisu na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO nie dostaje się na ładne oczy. Pół żartem, pół serio można napisać, że Muzeum Archeologiczne i Rezerwat „Krzemionki” dostało go za ładne kamienie. W paski.
Krzemień pasiasty – on temu winien. Unikat. Jego złoża nie występują nigdzie indziej na świecie prócz północno-wschodniej części województwa świętokrzyskiego. W okresie neolitu i wczesnej epoki brązu (co w praktyce oznacza ponad dwa tysiące lat!) w okolicach Ostrowca wydobywano go na masową skalę, by następnie wykuwać z niego toporki i inne narzędzia.
Zwiedzając rezerwat archeologiczny w Krzemionkach Opatowskich można prześledzić ewolucję wydobycia. Od odkrywek, które nieobeznane oko weźmie za zwykły dół, po system sztolni i podziemnych korytarzy, de facto nie odbiegający znacząco od współczesnych kopalń.
Tylko że wydrążono je nie dziesięć, dwadzieścia, czy – niech będzie – sto lat temu, a pi razy oko 3000 lat temu. Niech to wybrzmi: trzy tysiące lat temu.
Ergo zwiedzając rezerwat Krzemionki przemierza się korytarze wydrążone ludzką rękę w czasach, gdy gdzie indziej w Europie triumf świeciła kultura minojska (to starożytna Grecja, pałac w Knossos i tak dalej).
Pieprzu zwiedzaniu dodają ślady nabazgrane na ścianach przez neolitycznych górników. Nic na miarę Lascaux (niestety), ale jeden z malunków naukowcy interpretują jako wizerunek bogini Wielkiej Matki.
- Muzeum Archeologiczne i Rezerwat „Krzemionki”
Sudół 135a (uwaga: z Ostrowca Świętokrzyskiego można dojechać busem).
Galeria autorska Cezarego Łutowicza w Sandomierzu – krzemień pasiasty
Gdy ludzkość opanowała sztukę wytopu brązu, narzędzia z krzemienia (nawet takiego w paski) przestały być w cenie. O porzuconych kopalniach zapomniano na tysiąclecia. Odkryto je – zero zaskoczenia – przypadkiem, w dwudziestoleciu międzywojennym.
Z kolei dla jubilerstwa kamień w paski odkrył Cezary Łutowicz – mistrz złotnictwa, którego autorską galerię koniecznie trzeba odwiedzić w Sandomierzu. Poznacie ją po klamce, tak to ujmę.
To ważne, bo w Sandomierzu nie brakuje sklepów specjalizujących się w biżuterii z krzemienia pasiastego. Jednak wszystko (a pisząc wszystko mam na myśli międzynarodową karierę pasiastej biżuterii, którą noszą koronowane głowy i celebryci) zaczęło się w pracowni jubilerskiej przy pl. Poniatowskiego 4 w 1972 roku.
Łutowicz do Sandomierza przeprowadził się z Pomorza i to perspektywa przybysza z zewnątrz pomogła mu dostrzec urodę lokalnej odmiany krzemienia, dotąd używanego do utwardzania dróg. Otoczenie początkowo krzywym okiem przyglądało się próbom rehabilitacji kamienia w pracowni jubilerskiej Łutowicza, ale ponad pięćdziesiąt lat pracy twórczej i zastęp epigonów pracujących w krzemieniu pasiastym pokazuje kto miał rację.
Sandomierz to wspaniałe miasto, o którym można by długo. Po więcej odsyłam do „Slow przewodnika”, ale nie spałabym spokojnie, gdybym primo nie poleciła wspaniałej Cafe Mała (kto czytał Miłoszewskiego ten wie, a kto nie czytał, niech się da zachęcić wizją lemoniady fiołkowej i pysznych naleśników) oraz restauracji Widnokrąg z autorską kartą dań opartą na lokalnych produktach i selekcji win z sandomierskich winnic (w dodatku można przenocować). Oraz (secundo) przestrzegła przed zakupami w sklepiku na rogu Rynku i Zamkowej, w którym miła pani zza lady bez mrugnięcia okiem sprzedała mi zestaw sandomierskich serów przeterminowanych o miesiąc. A (tertius) amatorzy muzealnych kuriozów (wiem, że mamy tu takich na sali) nie powinni ominąć sandomierskiego Muzeum Diecezjalnego. I koniecznie, ale to koniecznie wybierzcie się do kościoła św. Jakuba. Choćby po to, by zobaczyć go z zewnątrz. Serio. Nie pożałujecie.
- Cezary Łutowicz Galeria autorska
ul. Poniatowskiego 4 - Widnokrąg. Restauracja i butikowy pensjonat
ul. Opatowska 19 - Cafe Mała
ul. Sokolnickiego 3 - Muzeum Diecezjalne – Dom Długosza
ul. Jana Długosza 9
Żywe Muzeum Porcelany w Ćmielowie
Bądźmy szczerzy – wszystkie żywe muzea ziemniaka, obwarzanka, czy innego piernika są fajną atrakcją, ale taką trochę… oszukaną? Trochę za mocne słowo, ale czujecie co mam na myśli. Brakuje mi w nich autentyzmu, którego doświadcza się podczas zwiedzania miejsc takich jak Pracownia i Muzeum Witrażu w Krakowie, czy właśnie Żywe Muzeum Porcelany w Ćmielowie. To drugie, zbierające materiały do „Slow przewodnika”, odwiedziłam po raz kolejny i przyznaję, że wizyta jeszcze bardziej spotęgowała mój zachwyt i uwielbienie dla ćmielowskiego „białego złota”.
Już sama wizyta w sklepie muzealnym może okazać się wyzwaniem dla tętna i oczu (ponownie #opartenafaktach), aczkolwiek ceny precjozów w gablotach mogą podziałać trzeźwiąco.
„Dlaczego to tyle kosztuje?” – oto pytanie, które leżało u zarania Żywego Muzeum Porcelany w Ćmielowie. Właściciel manufaktury AS Ćmielów Adam Spała musiał odpowiadać na nie tyle razy, że w końcu – zamiast strzępić język – otworzył muzeum, w którym turyści krok po kroku poznają tajemnicę porcelany.
Dwieście lat temu Europejczycy za tę wiedzę daliby się wsadzić do pieca na trzy zdrowaśki, dziś wystarczy przyjechać do Ćmielowa. Aczkolwiek do prusowskiego „Antka” puszczam oko nie bez powodu. Zwiedzanie zaczyna się od wejścia do pieca. Przedwojennego i – na szczęście – nieużywanego już do wypału. Dalej poznaje się proces powstawania porcelany, od czegoś a’la ciasto na naleśniki do gotowej figurki. W tym procesie tyle może pójść nie tak… I idzie! Praca z porcelaną to wielka lekcja pokory, a jej ceny przestają dziwić.
Co jeszcze? W galerii polecam uwadze rzeźby Lubomira Tomaszewskiego – jednego z projektantów ćmielowskich figurek oraz gablotkę z ordynarnymi podróbkami tychże (bo – o zgrozo – są podrabiane). Można też przejść się aleją małp. I sprawdzić się w malowaniu porcelany. Sztuka to niełatwa, ale zaskakująco relaksująca. A w kawiarni Leżąca Kotka odetchnąć z filiżanką kawy. Filiżanką, którą sami sobie wybierzemy. Na przykład z różowej porcelany. Albo szafirowej. Ćmielów jest jedynym miejscem na świecie, w których jest wyrabiana.
Uwaga! Warto zarezerwować bilety przed wizytą, bo muzeum bywa okupowane przez grupy zorganizowane.
- Żywe Muzeum Porcelany
ul. Sandomierska 243, Ćmielów
Muzeum Przyrody i Techniki „Ekomuzeum” im. Jana Pazdura w Starachowicach
A skoro jesteśmy przy piecach, to teraz zabieram was do muzeum tak dziwacznego i eklektycznego w swym bycie, że nawet mi brakuje języka w gębie, by je opisać. Czyli bardzo dobrze, bo takie muzea króliki lubią najbardziej.
Do Starachowic trafiłam przez wielki piec hutniczy. Już się zachwycałam zwiedzaniem huty w Ostrawie-Vitkowicach (SPOILER: tam się wchodzi do wnętrza wielkiego pieca, serio!), ale okazuje się, że podobne cuda mamy też w Polsce.
Zakład wielkopiecowy w Starachowicach wchodził w skład Staropolskiego Okręgu Przemysłowego, którego elementy stały się jednym z lejtmotywów mojej przygody pod tytułem „Slow przewodnik. Góry Świętokrzyskie i ziemia sandomierska”. Nie będę tu się nad nimi rozwodzić, odsyłam do książki, bo temat zaiste jest fascynujący. A przykład Starachowic o tyle ciekawy, że tutaj z prób industrializacji pszenno-buraczanej Polski na przełomie XVIII i XIX w. zostało coś więcej niż romantyczne ruiny.
Zabytkowa huta to tylko kawałek układanki. Muzeum Przyrody i Techniki „Ekomuzeum” pochyla się także nad pradawnymi metodami wytopu, czyli dymarkami, z których z kolei słynie Muzeum Starożytnego Hutnictwa Świętokrzyskiego w Nowej Słupi. Aczkolwiek – jak widać – nie ma na nie monopolu.
Dalej, jeżeli hasło Starachowice kojarzy się wam z autami marki STAR, to jest to skojarzenie więcej niż słuszne. Legendarnym ciężarówkom poświęcono w muzeum niewielką wystawę.
Największym zaskoczeniem może okazać się jednak część przyrodnicza, której perłą w koronie są autentyczne tropy dinozaurów pochodzące sprzed 250 mln lat.
- Muzeum Przyrody i Techniki Ekomuzeum im. Jana Pazdura
ul. Wielkopiecowa 1, Starachowice
Zabytkowy Zakład Hutniczy w Maleńcu
Dla jednych hasło „zabytkowa walcownia oraz wytwórnia gwoździ i łopat” będzie brzmieć jak najlepsza zanęta świata, dla innych – no cóż. Ja zaliczam się do pierwszej frakcji, a zwiedzanie Maleńca wspominać będę jako jeden z największych highlightów podczas zbierania materiałów do „Slow przewodnika”. Tym bardziej, że trafiłam tu trochę przypadkiem. Wizytę poleciły mi przemiłe panie z muzeum w Ostrowcu Świętokrzyskim słowami: ale do Maleńca to musi pani koniecznie pojechać. Więc pojechałam.
Zakład Hutniczy w Maleńcu to kolejny odprysk Staropolskiego Okręgu Przemysłowego. Ten przykład dziewiętnastowiecznej myśli technicznej jest tym bardziej frapujący, że do dziś zachował pełną sprawność. Więc gdyby była taka potrzeba (lub kaprys) park maszyn można puścić w ruch choćby w tej chwili (aczkolwiek – zejdźmy na ziemię – dzieje się to tylko na specjalne okazje).
Wystarczy wprawić w ruch Szaleńca – koło pędne o masie 20 ton i ponad dwumetrowych szprychach. Gdy Szaleniec się obraca – a pędzi nomen omen jak szalony – szprychy stają się niewidoczne i koło wygląda jak lewitująca obręcz. Do pary ma Mariannę – największe w Polsce wciąż działające drewniane koło wodne i nieco mniejszego Franciszka. Wodę na koła dostarczała rzeka Czarna, spiętrzona w Maleńcu w zalew.
I tu dochodzimy do sedna: tych, których nie kręcą zabytki techniki do odwiedzin w Maleńcu przekona malowniczość okolicy. Otoczenie zakładu jest niemalże bukoliczne. Z jednej strony woda, z drugiej las, z trzeciej cisza (no chyba, że Szaleniec właśnie poszedł w ruch).
- Zabytkowy Zakład Hutniczy
Maleniec 54
Domek Tkaczki w Bliżynie
Łapka w górę kto czytał „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak? Mnie ta książka wysadziła z siodła tyle razy, że nie zliczę. Nieodwracalnie wyleczyła także z romantyzowania muzeów skansenowskich. Po lekturze inaczej zwiedza się takie przybytki, serio. Wiedząc też z „Chłopek” jak koszmarnie dużo zachodu i benedyktyńskiej cierpliwości wymaga praca z lnem z tym większym podziwem zwiedzałam Domek Tkaczki.
To prywatne muzeum prowadzi artystka plastyczka Urszula Wolska. Jego zalążkiem były elementy warsztatu tkackiego po babci, które pewnego razu znalazła na strychu. Twórczyni osobiście oprowadza po ekspozycji, przybliżając sekrety tkactwa, obróbki lnu i życia na kieleckiej wsi. Muzeum zajmuje dwa niewielkie drewniane domki otoczone bujnym ogrodem. Zwiedzanie możliwe od maja do października i tylko po wcześniejszym umówieniu się domektkaczki [@] gmail.com.
- Domek Tkaczki – Muzeum Dawnej Wsi
ul. Zafabryczna 35, Bliżyn
Dąb Bartek
Miały być zachwyty – oto jeden z największych. Nie tylko wiekiem i gabarytami. Najsłynniejszy polski dąb robi piorunujące wrażenie rozmiarem. Historia jego sławy też jest co najmniej intrygująca (ale po więcej odsyłam do „Slow przewodnika”).
Choć stary już i wyraźnie zmęczony trwaniem (te teleskopowe podpory przypominające wielkie szczudła), od Barta wciąż bije moc i energia. Aż ma się ochotę podbiec i przytulić do jego wielkiego pnia. Czego, stety-niestety, robić nie wolno. Dla dobra Bartka.
- ul. Turystyczna, Zagnańsk
Pustelnia Złotego Lasu w Rytwianach
Kolejne trzy atrakcje świętokrzyskiego znajdziecie w okolicach Szydłowa – miasteczka słynącego ze świetnie zachowanych średniowiecznych murów obronnych oraz sadów śliwkowych. Ale nie tylko, czego rozliczne dowody zawarłam w „Slow przewodnik. Góry Świętokrzyskie i ziemia sandomierska”. Jednak kręcąc się po okolicy Szydłowa trafiłam do kilku miejsc, które w szczególny sposób ujęły moje serce.
Na pierwszy ogień idzie Pustelnia Złotego Lasu. Napisałabym, że położona „gdzie diabeł mówi dobranoc”, ale czy wypada tak pisać o pokamedulskim zespole klasztornym?
Kameduli to fascynujące zgromadzenie, relikt z czasów kontrreformacji. Wstępujący w jego szeregi mężczyźni nie tylko podporządkowują życie służbie Bogu, ale także godzą się na drakońsko surową regułę. Pobudki w środku nocy, godziny poświęcone na modlitwę na przemian z pracą, milczenie, niemalże pustelnicza samotność w murach klasztornych, z dala od rodziny i świata zewnętrznego.
Obecnie w Polsce działają tylko (a może raczej aż) dwa klasztory kamedulskie: na krakowskich Bielanach (pisałam o nim tutaj) i w Bieniszewie. Rytwiany ostatni zakonnicy-eremici opuścili w 1825 roku, po dwustu latach od fundacji klasztoru. Został po nich okazały zespół zabudowań, obecnie służący jako Relaksacyjno-Kontemplacyjne Centrum Terapeutyczne i ośrodek pielgrzymkowy. Jednak przy wjeździe nikt nie pyta o świadectwo chrztu. W Pustelni Złotego Lasu tak samo serdecznie witani są wszyscy, bez względu na wyznanie.
Oraz płeć, bo wyłączając kilkanaście okazji w roku, kobiety nadal nie mają wstępu do kamedulskich kościołów (sic!). Tymczasem w Rytwianach można buszować i po kościele, i po poklasztornych zabudowaniach, a po wszystkim pokrzepić się kawą i obiadem w dawnym refektarzu. Godzien uwagi jest zwłaszcza barokowy wystrój kościoła Zwiastowania NMP. Ani skromny, ani surowy. Dowodzący, że reguła zakonna swoje, a upodobanie do przepychu fundatora – swoje.
- Pustelnia Złotego Lasu
ul. Klasztorna 25, Rytwiany
Dom i Biblioteka Sichowska – proszę więcej takich zaskoczeń!
Podczas moich peregrynacji po świętokrzyskim nie brakowało zaskoczeń, ale willa Sichów okazała się z nich największym. O istnieniu tego miejsca dowiedziałam się przypadkiem, przeczesując internet. Hasło „biblioteka” złapało mnie na wędkę, umówiłam się więc na wizytę, nie podejrzewając co czeka na miejscu. Właściwie fakt, że Biblioteka Sichowska jest imienia Krzysztofa i Zofii Radziwiłłów powinien dać mi do myślenia, ale… nie dał. Ba, tylko uśpił moją czujność.
W Polsce są setki bibliotek imienia różnych wielmożów i notabli, co nie znaczy, że owi wielmoże i notable z daną biblioteką mieli cokolwiek wspólnego. Ale nie tym razem, co pojęłam chwilę po przekroczeniu progu willi w Sichowie Dużym. Przywitał mnie Stefan Dunin-Wąsowicz, jak się zaraz okazało potomek patronów biblioteki i rodu Radziwiłłów, o którym każde polskie dziecko uczy się na lekcjach historii i chyba też polskiego (o ile Trylogia Sienkiewicza nie wyleciała z listy lektur?).
Rozłożyste jak dąb Bartek drzewo genealogiczne w sieni stało się preludium do opowieści o dziejach rodziny i majątku w Sichowie Dużym, które podsumować by można słowami: dwudziesty wiek w pigułce. A wszystko to w otoczeniu książek z biblioteki, nawiązującej do księgozbioru, który w Sichowie przed wojną stworzyli Zofia i Krzysztof Radziwiłłowie. I z widokiem na park ze starodrzewem i przydomową winnicę.
Gospodarze nie bez trudu odzyskali zrujnowany majątek kilkanaście lat temu i od tej pory powolutku, sukcesywnie go remontują. Dzięki temu ma ten urzekający i działający na wyobraźnię klimat zabytku w procesie zmiany, niczego nie udającego i nie wypierającego się trudnej przeszłości. Część pomieszczeń zmieniono w pokoje gościnne, które zarezerwujesz tutaj.
- Dom i Biblioteka Sichowska
Sichów Duży 88
Winnica Avra
Czy Wola Żyzna to nie wspaniała nazwa wsi? A co, jeśli dodam, że w parze z nią kroczą także czarujące okoliczności przyrody oraz kombinacja terenu i mikroklimatu, który polubiła winorośl?
Elżbieta i Tomasz Woźniakowie w Woli Żyznej spełnili marzenie o własnej winnicy. To przedsięwzięcie stuprocentowo rodzinne, a Woźniakowie z pasją opowiadają o nim i winiarskim dziedzictwie świętokrzyskiego. Spacer po winnicy z Elą był dla mnie jednym z bardziej pouczających i otwierających oczy doświadczeń.
Do Avry – po wcześniejszym umówieniu – warto wpaść na zwiedzanie i degustację win, ale jeszcze lepiej zostać na dłużej. Nad piwniczką, w której leżakują wina, na letników czekają apartamenty urządzone w stylu śródziemnomorskim (tutaj można rezerwować).
- Winnica Avra
Wola Żyzna 50A
Muzeum Hammonda w Kielcach
Kielce – będę szczera – wzbudzają we mnie umiarkowany entuzjazm. Byłam tu wielokrotnie, pewnie jeszcze nie raz wrócę, bo mimo wszystko mam tu kilka ulubionych miejsc. Jednym z nich jest dworzec autobusowy przypominający statek kosmiczny. Uwielbiam go i za każdym razem, gdy jestem w Kielcach, muszę do niego podejść i popatrzeć na to dziwo PRL-owskiej architektury. Ba, uważam, że katowicki Spodek może kieleckiemu UFO sznurować buty.
Coś na ząb przed pociągiem lubię przegryźć w neobistro Ferment, na leniwe pielgrzymuję do baru Centralny przy Sienkiewicza, a na kawę do MeetMe Cafe. Za to wśród moich faworytów nie ma osławionej piekarni Zygmunta Pańszczyka. Co z tego, że wyroby są niedrogie, że klimat retro, jak smak i jakość wypieków jest poniżej krytyki.
Miejscem w Kielcach, do którego wracam z największą przyjemnością jest Muzeum Hammonda. Mało znane, a to hit, którego zwiedzanie polecam każdemu kto wybiera się do stolicy woj. świętokrzyskiego.
Kojarzycie początek „Dziwny jest ten świat”? Te charakterystyczne dźwięki Czesław Niemen wydobył właśnie ze zdumiewającego instrumentu jakim są organy Hammonda. W Kielcach znajduje się jedyne w Europie muzeum poświęcone temu instrumentowi, który miał ułatwić życie organistów, a zrewolucjonizował muzykę rozrywkową.
Jego wynalazca – Laurens Hammond – to było niezłe ziółko. Prócz organów miał na koncie także 90 innych wynalazków, w tym automatyczną skrzynią biegów. Ten element jego biografii wprawia mnie w wesołość za każdym razem, gdy zwiedzam kieleckie Muzeum. A już zwłaszcza fakt, że Hammond był wtedy nastolatkiem, a pewna francuska marka samochodowa odrzuciła jego pomysł. Młody się jednak nie zraził, wynalazek opatentował, a czas pokazał kto miał rację.
Bawi mnie też elektryczny stolik do brydża. Ale akurat ten pomysł Laurensa nie chwycił. Brydżyści podejrzewali, że stolik będzie oszukiwał.
Pro tip: w kasie poproście o zwiedzanie z przewodnikiem.
Gorąco też polecam wybrać się do Galerii Malarstwa Polskiego i Europejskiej Sztuki Zdobniczej w kieleckim Muzeum Narodowym, a dokładnie w dawnym Pałacu Biskupów Krakowskich. Ma bardzo akuratną wystawę sztuki. Nie za dużą, nie za małą, pełną kapitalnych dzieł zarówno tuzów sztuki polskiej, jak i artystów mniej znanych. Mam tu kilka swoich ulubionych obrazów (m.in. Dziewczynka w czerwonej sukience Pankiewicza, Paganini Felicjana Szczęsnego Kowarskiego czy Dama z mufką Edward Okunia), które odwiedzam z największą radością.
- Muzeum Hammonda
ul. Zamkowa 5, Kielce - Muzeum Narodowe w Kielcach. Oddział Dawny Pałac Biskupów Krakowskich
pl. Zamkowy 1
Mniej znane pasma Gór Świętokrzyskich i turystyka geologiczna
Eureka! Krzyknęła Zofia, gdy zorientowała się, że Góry Świętokrzyskie to nie tylko Łysogóry i Świętokrzyski Park Narodowy. W istocie góry tworzą wypiętrzenia terenu luźno rozrzucone na sporym kawałku województwa świętokrzyskiego.
Pod względem wysokości nie imponują (nie mówcie nikomu, ale to takie wyższe pagórki), ale Góry Świętokrzyskie potrafią dać w kość. Podejścia bywają zdumiewająco strome, ale na szczęście krótkie. Za to widoki – bajka.
Region jest także rajem turystyki geologicznej. By zgłębić temat zresztą wcale się nie trzeba ruszać poza Kielce. Do wyboru mamy kilka rezerwatów w graniach miasta. Przy okazji warto wiedzieć, że Geopark Świętokrzyski uzyskał oficjalnie status Światowego Geoparku UNESCO.
Wystarczy wybrać się do Kadzielni – to praktycznie centrum albo do nieco bardziej oddalonych rezerwatów Ślichowice, Karczówka lub Wietrznia. W tym ostatnim eksplorację dawnego kamieniołomu można połączyć ze zwiedzaniem Centrum Geoedukacji Geonatura Kielce.
Cudownym miejscem na spacer jest Karczówka z wytyczoną ścieżką geologiczną po pradawnych terenach kopalnianych. Na wzgórzu mieści się też pobernardyński klasztor, w którym można zatrzymać się na noc (cena niewygórowana, klimat bezcenny, a widok z okien robi wrażenie o każdej porze dnia; w cenie śniadanie podawane w dawnym refektarzu ozdobionym trochę koślawymi konterfektami zakonników nieżyjących od setek lat).
Jeśli ruszymy dalej czerwonym szlakiem, to po jedenastu kilometrach dojdziemy do Jaskini Raj, a po piętnastu – do wzniesienia Zelejowa, w którym niegdyś wydobywano wyjątkowo efektowną odmianę „chęcińskiego marmuru” zwanego różanką. „Cenny przykład krasu powierzchniowego” – piszą o nim, ci co się znają na temacie. Mi Zelejowa przypomina skamieniały grzbiet starego dinozaura. By wrócić z niej z kompletem zębów radzę patrzeć nie tylko przed siebie, ale i pod nogi, co nie zmienia faktu, że spacer granią dostarcza wiele uciechy.
Stąd niedaleko do Chęcin (a tam zamek, wiadomo, ale całe miasteczko warte jest uwagi), a z Chęcin to już rzut beretem na górę Miedziankę. Wzniesienie arcyciekawe pod względem geologicznym, historycznym i zachwycające o każdej porze roku. Wiem, bo zdobyłam (hehe) Miedziankę zimą i wiosną. I nadal waham się, w której odsłonie podobała mi się bardziej.
I… tutaj postawię kropkę
Choć mogłabym jeszcze długo, bo o uwagę dobija się Oblęgorek Sienkiewicza, pomnik kaloryfera, pawilon egipski z bezsensownymi hieroglifami, czy pałac-harem rozpustnego starosty. Albo Opactwo Cystersów w Wąchocku – zapomnijcie durne dowcipy o sołtysie i idźcie zobaczyć tamtejszy romański kapitularz. I Muzeum Geodezji i Kartografii z eksponatami wyglądającymi jak wyposażenia kosmicznego statku, a w rzeczywistości służącymi do tworzenia map. I tak dalej.
Długo bym mogła, bo woj. świętokrzyskie podbiło moje turystyczne serce i opanowało pisarski umysł. Ale tu postawię kropkę, bo o nich wszystkich (i wielu innych) atrakcjach przeczytacie w „Slow przewodnik. Góry Świętokrzyskie i ziemia sandomierska”.
* Niektóre linki zamieszczone w tekście są afiliacyjne. Ale nie polecam tutaj niczego, co mi się nie podoba!
Przydało się? Udostępnij znajomym!
Postaw mi wirtualną kawę. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
Zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
DZIĘKUJĘ!
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej