Podobno pieniądze szczęścia nie dają, ale można za nie wybrać się na rejs po Nilu.
W zestawie ze statkiem dostaje się widoki, od których grzech odrywać oczy, pyszne jedzenie, oszałamiające zabytki z czasów faraonów i błękitne niebo bez grama chmury.
Ideał? Prawie. Bo, choć rejs po Nilu uważam za fenomenalne doświadczenie, to inne aspekty wyjazdu psują wrażenie. O plusach, minusach, zachwytach i rozczarowaniach zwiedzania Egiptu połączonego z rejsem po Nilu opowiem w tym artykule. W osobnym tekście w roli głównej wystąpiły zabytki.
Wybrałam 10 kwestii, które chciałabym wiedzieć przed wyjazdem do Egiptu na rejs po Nilu.
1. Rejs po Nilu to cudowna przygoda. Może nawet przygoda życia
Zazdroszczę, że macie to dopiero przed sobą.
Bo, mimo gorzkich żali, które posypią się w dalszej części tekstu, rejs po Nilu sam w sobie jest niepowtarzalnym doświadczeniem. Wartym przymknięcia oka na niewygody.
Ba, jest to rozrywka równie stara jak turystyka masowa. Zaskoczeni?
Na pomysł, by na Nil wypuścić statki z letnikami wpadł w XIX wieku brytyjski pionier turystyki masowej Thomas Cook (założone przez niego biuro podróży upadło z hukiem kilka lat temu).
Swoje trzy grosze do popularyzacji rejsów po Nilu dorzuciła też Agatha Christie, która w 1933 roku płynęła parowcem Sudan. To on stał się pierwowzorem statku, na którym rozgrywa się akcja Śmierci na Nilu. Co ciekawe, stuletni SS Sudan wciąż jest na chodzie! Za przyjemność rejsu na jego pokładzie trzeba zapłacić 2500 euro (za osobę, nie kabinę).
Na szczęście między Luksorem a Asuanem krąży też kilkaset mniej zasłużonych dla popkultury statków. Na pokładzie jednego z nich spędziłam pięć dni.
2. To był wyjazd z biurem podróży. Egipt trudno zwiedzać na własną rękę
Przy sporej dozie samozaparcia rejs po Nilu da się ogarnąć samodzielnie, ale ja pasuję. Jestem na to za chuda w uszach (i zdecydowanie zbyt leniwa). Poszłam więc z sobą na kompromis (albo na łatwiznę).
Zwiedzanie z biurem ma wady i zalety. Powiedzmy, że w przypadku rejsu po Nilu plusy i minusy się równoważą. Brakowało mi swobody i zwiedzania we własnym tempie. Wkurzało mnie, że to, co najbardziej fascynujące w Egipcie – pulsujące życiem miasta i kulturę – poznaje się tylko z odległości.
Że obwożą nas dorożkami (zaprzężonymi w szkapy, przy których konie z Morskiego Oka to okazy zdrowia) po Luksorze i Edfu jak po orientalnym skansenie. A program wyliczony jest do milisekundy.
Z drugiej strony cenię, że ktoś ogarnął za mnie logistykę. O kompetentnym polskojęzycznym przewodniku nawet nie wspominając.
W Polsce dwa biura podróży sprzedają rejsy po Nilu – na literę „I” i „R”. Ja byłam z tym na „R”, a wycieczka nazywała się Potęga Południa.
3. Jak wyglądają statki pływające po Nilu?
Jeśli porównać je z promami pływającymi do Karlskrony, to faktycznie są to jednostki luksusowe. Aczkolwiek te „luksusy” są dość przechodzone (żeby nie napisać zużyte). Nie wierzę, że M/S Renaissance, którym płynęliśmy ma deklarowane dwadzieścia lat (podejrzewam go o dwa razy więcej), a ostatni remont przeszedł cztery lata temu. No nie wyglądał.
Jego (rzekome) 5* też wsadziłabym między bajki. Ale! Renaissance był wygodny, dość czysty, a załoga solidnie pracowała na napiwki. I świetnie karmiła.
Jedzenie na statku było pyszne, codziennie inny wybór dań, świeże pieczywo i wypieki, góry sałatek i owoce (w tym truskawki, na które w Egipcie właśnie trwał sezon). W cenie napoje były jednak tylko do śniadania. Można dokupić opcję all inclusive, ale to gra nie warta świeczki. Nie wiem ile trzeba by pić, by wydatek się zwrócił.
Statek miał pięć pokładów – co jest na Nilu standardem, bar, jadalnię, dwa sklepiki z pamiątkami oraz kilkadziesiąt kabin dla ok. 160 osób. Kajuty nie różnią się od pokoi hotelowych. Wyposażone w całkiem wygodne łóżka, łazienki, klimatyzację i telewizory (pełniące głównie funkcję dekoracyjną – w najlepszym razie odbierały jeden kanał).
A czy ty już widziałaś najnowszą ekranizację „Śmierci na Nilu”? |
Najfajniejszym miejscem statku jest górny pokład zwany słonecznym z leżakami, basenem (wielkości oczka wodnego) i zacienionym barem. Od widoków nie sposób oderwać oczu. I wcale nie myślę o podglądaniu kąpiących się w baseniku.
To jeden z tych momentów, gdy wchodzimy w tryb inżyniera Mamonia z Rejsu Marka Piwowskiego komentującym „okoliczności przyrody”. Tyle że zamiast drogi na Ostrołękę jest pustynia. Kaczek i kury – ibisy. Koni – osły (pasące się na rzecznych wysepkach, czy to znaczy że dostają się tam wpław?), snopków siana – przykurzone zagajniki palmowe.
I domy bez dachów, bo kto zawracałby sobie nimi głowę, skoro w Górnym Egipcie nie padało od lat? Minarety z oddali przypominają latarnie morskie. A kominy fabryk kopcą jak Nowa Huta w 1972.
4. Na statku spędza się 4 noce, ale płynie tylko dwa dni
I to jest ból, bo raz że krótko. Za krótko!
A dwa, że gdy stoi się w porcie, to widok z kajuty ma się na burtę sąsiada. Statki parkują bowiem w szeregach, bywa że po kilkanaście w jednym. Do tego odstępy między nimi działają jak pudło renesansowe, podbijając warkot turbin. Przydadzą się zatyczki do uszu.
Zresztą, czy ze stoperami czy bez, o wysypianiu się w trakcie rejsu po Nilu nie ma mowy. Wstaje się przed brzaskiem, o 4-5 rano. Albo chwilę po 3 w nocy, jeśli chce się na własne oczy zobaczyć Abu Simbel (nie znam nikogo, kto by nie chciał). Nie ma zmiłuj.
Dlaczego tak wcześnie? Latem, by przechytrzyć upały. Przez cały rok, by przechytrzyć inne grupy i nie zwiedzać w tłumie. Albo chociaż w tłumie mniejszym niż gigantycznym.
Czyli niby wakacje, ale takie spod znaku pruskiego drylu. Zresztą nie tylko w temacie wstawania. Także podczas transferów autobusami (których sporo) turyści trzymani są żelazną ręką.
Najwyraźniej według Egipcjan siusiupauzy są dla mięczaków. Podróż z Asuanu do Hurghady trwa 10 godzin, w tym czasie autokar zatrzymuje się dwa razy. Pierwszy raz po pięciu godzinach (!!!). Jedzie się więc w oparach moczu z autobusowego WC (dziękuję losowi, że faraon nie zemścił się na niczyich jelitach). Moczu wstrząśniętego podskokami na setkach wybojów i progów zwalniających, których Egipt ma bodaj najwięcej per capita.
5. Co robi się, gdy statek nie płynie?
Okrzyk „Nie śpimy! Zwiedzamy” w Egipcie nabiera nowego sensu. No więc, w rzeczy samej, się zwiedza.
Program wycieczki jest umiarkowanie intensywny i skupiony na zabytkach z czasów faraonów w Górnym Egipcie. Ergo, nie ma wśród nich piramid (a w każdym razie nie w Potędze Południa), bo te są w Egipcie Dolnym.
Co przeczytać przed podróżą do Egiptu?Jeżeli interesują cię współczesny Egipt, to polecam dwa reportaże: rewelacyjną „Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie” Petera Hesslera (5 lat mieszkał w Kairze) oraz mniej obszerną (i nieco lżejszą) „Egipt: haram halal” Piotra Ibrahima Kalwasa, który dzieli się m.in doświadczeniami z życia w Aleksandrii. Wolisz poczytać o starożytnym Egipcie? Świetnie. Polecam uwadze „Wielka Piramida. Tajemnice cudu starożytności” Szymona Zdziebłowskiego oraz „Jak przeżyć w starożytnym Egipcie” Charlotte Booth. Obie w przystępny sposób tłumaczą zawiłości starożytnego Egiptu. Pro tip: podczas rejsu po Nilu świetnie się czyta „Śmierć na Nilu” Agathy Christie! |
6. Co zwiedza się podczas rejsu po Nilu?
W programie podstawowym Dolinę Królów, świątynię Hatszepsut, kompleks świątynny w Karnaku oraz kolosy Memnona. To w Luksorze. Potem płynie się do Edfu, w którym zwiedza się świątynię Horusa. Dalej jest Kom Ombo i świątynia ku czci dwóch bogów Horusa i Sobka (ten drugi to bóg-krokodyl).
Wreszcie Asuan – miasto nie mniej fascynujące od Luksoru. Brama czarnej Afryki. Tu zwiedzaliśmy świątynię bogini Izis na wyspie File, Wielką Tamę Asuańską (aczkolwiek zwiedzanie to w tym przypadku określenie na wyrost) oraz ogród botaniczny na Wyspie Kitchenera.
Więcej o tych miejscach pisałam tutaj.
Do tego można było dokupić wycieczki fakultatywne. Zdecydowałam się na zwiedzanie Abu Simbel, świątyni Luksorskiej po zmroku, osady starożytnych robotników Deir el Medina (to jest hit!) oraz świątyni Medinet Habu. Olałam lot balonem nad Doliną Królów oraz wizytę w wiosce nubijskiej, która jest przedsięwzięciem na kilometr śmierdzącym komerchą.
Pomijając grobowce, same świątynie. I choć każdą coś niesamowitego wyróżnia, to po czwartej z rzędu, nawet mnie (tak zaprawioną w boju w zabytkami) zaczęło to trochę nudzić.
Ubolewam też, że w programie nie było żadnego muzeum (np. w Luksorze bardzo ciekawiło mnie Muzeum Mumifikacji).
Chociaż nie, zabrano nas do przybytku anonsowanego jako „Muzeum Papirusu”. Okazało się ono jedną wielką ściemą. Spotkaliście się kiedyś z muzeum, w którym każdy eksponat jest na sprzedaż? I jeszcze z marszu dostajesz na niego 50% zniżki?
No właśnie.
(szkoda, że takich akcji nie organizują muzea w Rzymie, bo chętnie przygarnęłabym coś np. z Muzeum Hendrika Christiana Andersena)
Ciekawy był pokaz ręcznego wytwarzania papirusu – i to jedyna wartość wizyty. Bo to, co wisiało na ścianach z rękodziełem nie miało nic wspólnego (a brzydkie było jak uczynki Putina).
7. Nie lubię, gdy robi się mnie w konia. W Egipcie działo się to nagminnie
Kolejnym miejscem spreparowanym pod grupy turystów była „Fabryka Alabastru”. Śmieje się na wspomnienie tej wizyty. Na początek prezentacja. Radośni panowie w sfatygowanych galabijach przed „fabryką” markują pracę z kamieniem. Ale jak tylko zniknie się za rogiem, przerywają robotę.
Fabryczny „przewodnik” wyjaśnia jak odróżnić prawdziwy kamień od bazarowej podróbki. Uzbrojeni w tę wiedzę ruszamy w półki, a tam co? Wśród granitu, jadeitu i alabastru stoją, jak gdyby nigdy nic, gipsowe falsyfikaty.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że pokazy (działające na podobnej zasadzie jak handel kołdrami i garnkami w Polsce) mają swoje zalety. Można kupić pamiątki (o ile nie dasz się orżnąć, a co do tego nigdy nie ma pewności), można napić się hibiskusa (poczęstunek to obowiązkowy punkt), można – wreszcie – za darmoszkę skorzystać z czystej toalety, co w Egipcie de facto nie występuje.
Ale, gdybym mogła sama decydować, to wolałabym w tym czasie spokojnie wypić kawę w kawiarni. Akurat na to zawsze był deficyt czasu.
8. Wyjście przez sklep z pamiątkami
Jadąc do Egiptu trzeba pogodzić się z faktem, że dla miejscowych jesteś chodzącym zwitkiem banknotów. I będą stawać na uszach, byś coś z niego uszczknąć. Świetnie podsumowała to Agatha Christie w Śmierci na Nilu:
Gdyby można było mieć choć trochę spokoju, to by mi się Egipt jeszcze bardziej podobał – rzekła pani Allerton. – Ale przecież tu nigdy nie można być samym. Zawsze ktoś człowieka nagabuje o datek albo namawia do przejażdżki na ośle lub na kupno korali, na wyprawę do pobliskiej wioski albo strzelanie do kaczek…
Trochę śmieszne, a trochę straszne jest, gdy zaczepia Cię pracownik sklepu ze złotem (a może tombakiem, kto wie) z pretensją dlaczego jeszcze nie odwiedziło się jego stoiska na statku. A masażysta jest tak namolny w przekonywaniu do swych usług, że sama się dziwię, że nie odprawiłam go międzynarodowym „fuck off”.
Jednak prawdziwa farsa rozgrywa się przy atrakcjach turystycznych, z których nie da się wyjść bez przejścia przez stragany. Może i by nawet człowiek coś tam zobaczył, może kupił, ale „przedstawiciele handlowi” (uzbrojeni w cały arsenał cwanych zagrywek) nie dają sekundy spokoju. Radę, jak przetrwać znów znalazłam u Agathy Christie:
Najlepiej udawać, że się jest ślepym i głuchym.
Sprawdziłam, działa.
9. Wspominałam, że Egipt to państwo policyjne?
W Egipcie naoglądałam się ostrej broni w różnych konfiguracjach więcej niż przez całe dotychczasowe życie.
Uzbrojonych po zęby żołnierzy sterczących przy zabytkach (przy tych ważniejszych parkowały też wozy opancerzone). Spowszedniał mi widok luf karabinów wystających z wieżyczek strażniczych (wyglądających jak chatki na kurzej nodze). Umundurowanych młodzieńców odesłanych do pilnowania okolic hoteli. I posterunków policji, które kontrolują przejezdnych na obrzeżach każdego miasta (dlatego jazda samochodem przez Egipt trwa wieczność).
Podczas transferów z i do Hurghady w autokarze towarzyszył nam policjant. Elegancko ubranego typa zdradzała tylko kabura pistoletu, dyskretnie wystająca spod poły marynarki. Inny policjant, w czarnym mundurze i z karabinem dyndającym na ramieniu, doglądał w Asuanie naszego załadunku do autokaru.
Przewodnik opowiadał, że od czasu zamachu terrorystycznego w 1997 roku (przed świątynią Hatszepsut zginęło 67 osób) liczbę mundurowych systematycznie powiększano i teraz w Egipcie pracuje 7 milionów policjantów (w rewelacyjnej książce Pogrzebana Petera Hesslera wyczytałam, że przydział do policji dostają najniżej wykształceni).
Ale wiedząc cokolwiek o najnowszej historii kraju, łatwo odgadnąć, że tak rozrośnięty aparat dozoru służy nie tylko pilnowaniu turystów. Przewodnik się jednak o tym nie zająknął, nie padło też słowo o arabskiej wiośnie, której konsekwencje dwa razy wywróciły do góry nogami życie w Egipcie (szeroko pisze o tym Hessler).
Niewiele też opowiadał o poruszającej biedzie, którą widać na każdym kroku. Zamiast tego karmił nas spreparowaną na potrzeby obcokrajowców bajeczką o tym, jak świetnie żyje się w Egipcie pod rządami prezydenta Sisi (takiego młodego i przystojnego – serio takie padły słowa!).
Z drugiej strony trudno mieć o to do niego pretensje. Nie jest tajemnicą, że za krytyczne teksty zagranicznych dziennikarzy wyrzucono z Egiptu. Że pod panowaniem Sisiego prawa człowieka to pusty slogan. A jego przeciwnicy, którym udaje się wyjść na wolność, opowiadają że tak źle nie było nawet za Mubaraka.
Jeszcze nigdy nie sięgnęliśmy takich poziomów strachu, nigdy nie było tyle bezprawnego zamykania i tortur.
wylicza działacz polityczny Rami Szaat, którego zwolniono z więzienia tylko dlatego, że zrzekł się egipskiego obywatelstwa.
10. Najsłabszym punktem wyjazdu do Egiptu okazała się Hurghada
W ogóle wywaliłabym ją z programu wycieczki, gdyby tylko się dało. Ale się nie da, bo z Polski samoloty latają do kurortów nad Morzem Czerwonym. Więc Hurghady (albo Marsa Alam) uniknąć się nie da.
Nie napiszę, że Hurghada mnie rozczarowała, bo nie może cię rozczarować coś, wobec czego nie masz oczekiwań. Po prostu wybitnie mi się tam nie podobało. Rozumiem też, dlaczego ludzie nie wytykają nosa poza hotel. Też bym tak zrobiła, gdybym jakimś zrządzeniem losu wylądowała tu na wakacjach. Po wyjściu z hotelu średnio co 30 sekund ktoś nas zaczepiał (wyjątkową aktywnością w tym względzie wykazują taksówkarze).
Można się przyzwyczaić, ale ja wolałabym nie.
À propos hotelu. Na wszystko, o czym dotąd była mowa można przymknąć oko (no może poza 10 godzinami w autokarze z dwiema przerwami – to przegięcie!). Taka uroda Egiptu. Jest co wspominać po powrocie do Polski. Natomiast totalną żenadą jest hotel, w którym biuro podróży zakwaterowało nas w Hurghadzie.
Hotel Royal Star Beach Resort – nazwa wytworna, ale życzeniowa
4* dają złudzenie, że nie będzie najgorzej. Czar pryska, gdy wejdzie się do pokoju. Mam wymieniać? Gotowi?
Wybity kawałek drzwi, niedoprany ręcznik (w ilości sztuk jeden na dwie osoby), poplamiona i dziurawa pościel (zapach też jakby niezbyt świeży), dziurawe zasłony, szare firany, przeciekający czajnik, łazienka w warstwach starego mydła i kamienia, puste podajniki na mydło, zapchany odpływ, odciski palców na każdej możliwej powierzchni („ale nasz hotel dezynfekuje powierzchnie i dba o bezpieczeństwo gości”), poprzepalane żarówki, wypadające kontakty i dyndające z sufitu halogeny.
Recepcja ignorowała skargi. Pewnie czekano, aż dam w łapę. W Egipcie rozdałam górę jednodolarówek w podziękowaniu za pracę, jednak dawanie bakszyszu po to, by ktoś wykonał swój obowiązek uważam za patologię. Więc drugiego ręcznika się nie doczekałam.
Wreszcie: jedzenie. Przeciętne z przechyłem w stronę niesmacznego (czyli dokładnie na odwrót niż na statku), wszystkie napoje wydzielane w jednorazowych naparstkach. Suchy prowiant, na którym trzeba było dociągnąć od 5 do 17 w dniu wyjazdu do Luksoru był mikroskopijny w objętości i ledwo jadalny.
Obiad jadłam więc poza hotelem – w restauracji Family Fish. To był jedyny jasny moment pobytu w Hurghadzie. Pyszne jedzenie, obfite talerze (średnia ocena na google 4,8 nie wzięła się znikąd) oraz przemiły właściciel. Mohammed to najmilsza osoba, którą spotkałam w Egipcie.
W Royal Star Beach Resort spaliśmy w dwóch różnych pokojach. Oba były równie brudne i beznadziejne, choć każdy z innego powodu. Szala goryczy przelała się ostatniej nocy, gdy w łóżku pogryzło mnie robactwo.
Podsumowanie: Rejs po Nilu jest cudowny, ale…
Polecam każdemu tę przygodę, bo to niezapomniane przeżycie. Reszta pobytu też jest niezapomnianym przeżyciem, ale już z innych powodów.
Egipt sam w sobie jest zaprzeczeniem nudy i nijakości. Mam wielką chrapkę na powrót, by zwiedzić jego północną część (Aleksandrię, Kair, piramidy, odwiedzić jakąś oazę, zobaczyć kanał Sueski). Ale to za jakiś czas.
* Niektóre linki zamieszczone w tekście są afiliacyjne. Nie martw się, nie polecam tutaj niczego, co mi się nie podoba!
Przydało się?
Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej