Ach Madera! Śniłam o niej latami i choć wiem, że związki na odległość to trudna sprawa, czuję że nasz romans nie skończy się na jednym razie.
Nim o Maderze napiszę coś poważniejszego i bardziej przydatnego, podrzucam coś na umilenie przymusowego postojowego (powinnam teraz pakować się do Odessy, ale odpuściłam i przykładnie siedzę w domu). Wpis powstały z czysto hedonistycznych pobudek, opisujący miłe czasy sprzed koronazarazy, zilustrowany 27 zdjęciami (wszystkie wykonane telefonem chińskiej produkcji), które mogą sprawić, że Madera wskoczy na waszą listę do odwiedzenia.
Madera, czyli gdzie?
Wyobraź sobie spłachetek gruntu powierzchni powiatu świdnickiego*, który zamiast Wrocławia, Wałbrzycha i Legnicy wokoło ma tylko wodę. Precyzyjnie rzecz ujmując Atlantyk. To Madera – formalnie część Portugalii, ale wystarczy rzut oka na globus, by przekonać się, że bliżej z niej do Maroka niż Lizbony, a tak w ogóle to wszędzie daleko.
Maderę na stałe zamieszkuje dwieście sześćdziesiąt tysięcy szczęśliwych ludzi, dla których pojęcia takie jak „kaloryfer”, „opony zimowe”, „smog”, „gołoledź”, „odśnieżanie” czy „ulubione buty uwalone solą” są abstrakcją. Na wyspie bywa chłodno, ale nigdy zimno. Podczas naszego pobytu na przełomie lutego i marca temperatury w Funchal oscylowały wokół 18-23 stopni. W górach było odpowiednio chłodniej, ale nigdy na tyle bym żałowała, że nie zabrałam z hotelu softshela.
* by zaspokoić waszą ciekawość: i Madera i powiat świdnicki mają po 741 kilometrów kwadratowych.
Na początku jest samolot
I tu zaczyna się zabawa, bo port lotniczy na Maderze jest jednym z bardziej znanych, choć niekoniecznie z miłych powodów. Wpiszcie sobie w wyszukiwarkę „najniebezpieczniejsze lotniska świata” i na bank wśród nich znajdziecie Maderę.
Już nie tak straszne jak jeszcze w latach siedemdziesiątych, przed dosztukowaniem dodatkowych metrów pasa startowego (zawieszonego na betonowych filarach, a pod pasem puszczono autostradę, ergo lotnisko na Maderze ogląda się i z góry i od spodu). Ale nadal budzące słuszny niepokój, zwłaszcza gdy wieje. Nie będę udawać mądrzejszej niż jestem, o co chodzi z lądowaniem na Maderze najlepiej wyjaśniono tutaj.
Ale i bez wiatru można się troszkę spocić, gdy przed lądowaniem samolot ostro skręca i jeśli masz to szczęście (pecha?) siedzieć przy oknie po prawej, dane ci będzie niepowtarzalne uczucie lewitacji nad oceanem.
Bezpieczne czy nie, lotnisko na Maderze wygrywa w tarasy widokowe. Działa to tak: ty popijesz sobie kawkę (za 2,5 euro! Na lotnisku!), a samoloty startują i lądują ci przed nosem. Gdy nadejdzie twój czas, szczekaczka wezwie (po polsku! nie żartuję). Jedyny minus to brak poidełek z wodą, a butelkowana droga jak czort.
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: Funchal – przewodnik dla wakacjuszy po stolicy Madery
Madera od pierwszych chwil wprawia w stan AAAACH
Na dzień dobry zafundowała nam +20 stopni, słońce i boskie widoki na ocean (dla porównania Katowice pożegnały trzema stopniami – przynajmniej na plusie – i deszczem). Kolejnego dnia wyszło, że Madera jeszcze lepiej umie w widoki, a pierwszym słowem, które opanowałam po portugalsku było miradouro, czyli punkt widokowy.
Jeden z najsłynniejszych miradouro na Maderze jest Cabo Girão Skywalk przeszklona platforma podwieszona 580 metrów nad poziomem morza. Warto się wybrać, bo raz że widoki, dwa że jeden z najwyższych klifów w Europie, trzy że wstęp za darmo, a w bonusie można dowiedzieć się czegoś o sobie. Ja na przykład dowiedziałam się, że wysokość jednak napawa mnie pewnym lękiem.
Czwartego dnia zaczęłam wybrzydzać z punktami widokowymi (w głowie się poprzewracało, wiem). Już nie chciałam zatrzymywać się na każdym miradouro. A gdy myślałam, że zasób ochów i achów został wyczerpany, stara poczciwa droga ER101 doprowadziła nas na miradouro da Santa z bajecznym widokiem na Porto Moniz. Wyglądało jak miasteczko ze świata Simów.
Pół godziny (i pięć zakrętów o sto osiemdziesiąt stopni) później spełniłam kolejne podróżnicze marzonko. Jechałam bowiem na Maderę z silnym postanowieniem, że (pardon my french) choćby skały sr*ły wykąpię się w Atlantyku. No i zrobiłam to w Porto Moniz, które słynie z naturalnych basenów – lawowych niecek. Czy w marcu woda w oceanie była zimna? Była, miała około 18 stopni. Ale hej, czy Bałtyk w lipcu nie ma przypadkiem tyle samo?
Samochód na Maderze to dobra rzecz
Co ja piszę, samochód na Maderze to must have. O ile czujesz się na siłach prowadzić po drogach, które jeśli nie prowadzą w tunelu, to przypominają jelito cienkie lub skocznię narciarską, a czasem połączenie jednego z drugim.
Gratisowy pro tip: Nie oszczędzaj na ubezpieczeniu, a nim wypożyczysz auto upewnij się, że wypożyczalnia nie narzuca limitu kilometrów. Madera niby taka mała, ale w pięć dni wykręciliśmy ponad pięćset kilometrów.
Naturalnie wypożyczyliśmy najtańszy możliwy samochód i okazał się nim Citroen C1 – dzielne autko z małym silnikiem oraz otwieranym dachem. Cytrynka niby bardziej chciała niż mogła, ale koniec końców podjechała pod każdą zadaną stromiznę, a potem bezpiecznie zwiozła.
(wspominałam, że na Maderze dużo jeździ się na jedynce, a szampany strzelają, gdy uda ci się rozpędzić do czwórki?)
(razu pewnego zjazd był tak stromy i długi, że oboje na dobry moment ogłuchliśmy)
Z cyklu pytania bez odpowiedzi: jak na Maderze wyglądają kursy na prawo jazdy? Czy aby zdać prawko trzeba udać się na ląd czy może jednak zdaje się na miejscu? Jak często wymienia się w autach klocki hamulcowe i ile zajmuje spalenie sprzęgła?
By to wszystko zobaczyć trzeba wpierw wypożyczyć auto. Sprawdź oferty wypożyczalni samochodów na Maderze. Tip: wybierz niewielkie auto z mocnym silnikiem. C1 nie miała mocnego silnika 😉
Nie chcesz wypożyczać auta? Wybierz się na całodniową objazdówkę po najpiękniejszych punktach widokowych Madery w kameralnej grupie. |
Taka mała a taka górzysta
Najwyższy szczyt Madery (Pico Ruivo) mierzy 1862 metry, co w skali makro może i nie jest jakąś oszałamiającą ilością metrów nad poziomem morza, ale przypominam, że interesująca nas wyspa ma powierzchnię powiatu świdnickiego, a składa się z prawie samych gór, klifów, stoków, zboczy i tarasów.
Dobra wiadomość dla leniwych: na trzeci najwyższy szczyt Madery (Pico do Arieiro 1818 m n.p.m) można wjechać samochodem.
Nieliczne momenty, gdy zaznacie płaskiego, to płaskowyż Paúl da Serra i lewady.
Ten pierwszy mógłby swobodnie uchodzić za maderską odpowiedź na Route 66, gdyby nie to, że przejechanie całego zajmie dziesięć góra piętnaście minut (zależy jak bardzo depniecie w gaz).
Co ma Madera a nie ma reszta świata (część pierwsza): lewady
Lewady to mokry sen tych, którzy lubią chodzić po górach, ale nie lubią podejść, zejść i generalnie gardzą pokonywaniem różnic poziomów (to ja!). Lewady to też sieć kanałów dostarczających deszczówkę z rejonów bardziej w nią zasobnych (czytaj: północ wyspy) w te mniej (południe). Najstarsze pochodzą z szesnastego wieku. Wzdłuż nich ciągną się ścieżki, które niegdyś służyły serwisowi lewad (drożność, obsługa śluz i tak dalej), a teraz oddane są w ręce (nogi?) piechurów.
Co daje dziesiątki (setki?) kilometrów pieszych szlaków, na których od widoków może zakręcić się w głowie, a na wędrowca czekają też inne atrakcje. Pierwotny las, tunele, wodospady i ścieżynki czasem tak wąskie, że od przepaści dzieli cię tylko druciany płotek.
(i spróbuj się teraz minąć z tymi idącymi z naprzeciwka)
Mówią, że Madera to wyspa wiecznej wiosny
To jest tak bardzo nie fair, że istnieją miejsca, w których wiosna trwa cały rok.
Gdzie popularne polskie rośliny doniczkowe rosną sobie ot tak, w glebie. U nas przydrożne pokrzywy, na Maderze przydrożne kalie i storczyki (true story). Sansewierie jako krzaki, a fikusy mają po kilka metrów wysokości. Palmy? To taki banał. Lepsze są paprocie, pod którymi można by zamieszkać. Bananowce rosną nawet w szparach między hotelami. Żywopłoty z róży chińskiej (mam jedną taką na sumieniu), żywopłoty z bugenwilli, pelargonie wielkości grejpfrutów, a wszystko w lutym ukwiecone jak u nas w maju.
Wiecie, że na Maderze wykopki są trzy razy do roku? Rosną kwiaty, które wyglądają jak rajskie ptaki (a nazywają się strelicje), a monstery owocują?
Co ma Madera a nie ma reszta świata (część druga): owoce
Dwadzieścia osiem. To nie szerokość Madery (w najszerszym miejscu ma dwadzieścia dwa kilometry), ani roczna średnia dni z deszczem (zła wiadomość: jest ich więcej). Dwadzieścia osiem to ilość odmian markuj, które uprawia się na Maderze. Marakuje krzyżuje się tu bowiem z czym popadnie: bananami, cytrynami, truskawkami, ananasami, pomidorami i tak dalej. Ta ostatnia krzyżówka niedojrzała smakuje jak przesolony agrest (ohyda), a dojrzała jest po prostu słodka.
Ale, ale, to nie dziwaczne marakuje skradły me podniebienie, a anonna i banano-ananas.
Nazywana również flaszowcem lub budyniowym jabłkiem anonna jest jednym z najlepszych owoców jakie jadłam ever. Tylko z konsumpcją powstrzymać się trzeba aż anonna będzie mięciutka na granicy rozpadu, a potem bez zbędnej zwłoki rozcinamy na pół i zawartość wyjadamy łyżeczką.
Banano-ananas to z kolei owoc poczciwej monstery dziurawej. Wygląda jak pałka pokryta łuską, dojrzewa rok, a gotowy jest do konsumpcji dopiero, gdy łuski się rozluźnią, a na miąższu pojawią się czarne kropki. Jedząc go wcześniej można sobie poparzyć podniebienia, bo niedojrzała monstera zawiera kwas szczawiowy.
Tu na zdjęciu akurat dojrzałe w punkt papaja i mango, którymi na Maderze żywiłam się niemal co wieczór.
Co ma Madera a nie ma reszta świata (część trzecia): jedzenie
Wielką fanką kuchni portugalskiej nie zostałam, ale na Maderze jadłam kilka rzeczy, których smak był bardzo na TAK.
Na przykład rybę, co ma paskudny pysk, prawie metr długości i rozwidlony ogonek. Pałasz czarny (po portugalska espada) dużo lepiej smakuje niż wygląda.
Po kokardy najadłam się też ośmiornic i krewetek. A jedną z największych dziwności, które na Maderze próbowałam okazały się skałoczepy (po portugalsku lapas). Równie intrygujące w smaku i wyglądzie.
Wreszcie pastel de nata, które szczęśliwie można zjeść nie tylko w Portugalii. Ciekawa z nimi sprawa – niby budyń w cieście francuskim, niby nic zaskakującego. Ale zjesz jedno, drugie, trzecie, a potem okazuje się, że życie bez pastel de nata jest jakieś takie słabe.
Podobało się?
Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
DZIĘKUJĘ!
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej