Weekend we Lwowie to świetna sprawa – to już ustaliliśmy w poprzednim wpisie. Teraz będzie o tym, jak taki wypad zorganizować, a dokładniej jak zrobiliśmy to my. Co przyda się prócz paszportu, gdzie jeść i spać, i ile to wszystko kosztuje.

Gotowi? No to zapinamy pasy i w drogę!

Samochodem przez ukraińską granicę

Nie będę owijać w bawełnę: trochę baliśmy się wyjechać autem poza bezpieczne (haha) rubieże Unii Europejskiej. Odwykło się od granicznych procedur i kolejek. Dlatego zawczasu przestudiowaliśmy internety wzdłuż i wszerz. I co? I tak byliśmy zaskoczeni, ale po kolei.

Aby w ogóle wjechać samochodem na Ukrainę trzeba (primo) widnieć w dowodzie rejestracyjnym jako właściciel samochodu oraz (secundo) mieć zieloną kartę, czyli kwit potwierdzający, że ubezpieczenie auta sięga również poza granice Unii Europejskiej. Po zieloną kartę należy osobiście pofatygować się do swojego ubezpieczyciela. Wyrobienie jej nie powinno nic kosztować, oczywiście zakładając, że twoje ubezpieczenie działa na Ukrainie.

My przekraczaliśmy granicę na przejściu Korczowa – Krakowiec. W piątek wieczorem. Prawdopodobnie jest to najgorszy możliwy moment, bo nim w ogóle wjechaliśmy na teren przejścia, spędziliśmy jakieś dwie godziny w kolejce (a stawanie na pasie „tax free” skutkuje wycofaniem do ogólnego ogona, sprawdziliśmy). Kolejki na przejściu w Korczowej można sprawdzać online TUTAJ.

Przejściegraniczne Polska Ukraina w Korczowej A4
Na granicy nudno jest

Już po wjeździe na przejście wybieramy pas dla obywateli UE (niebieski). Polscy pogranicznicy podchodzą do auta, zabierają dokumenty (paszporty + dowód rejestracyjny). Gdyby nie nasz mały problem z tablicą rejestracyjną, to ta część poszłaby bardzo sprawnie. [Dopisek: Polscy pogranicznicy są niezwykle wyczuleni na wszelką własną inicjatywę, więc jeśli jest stop lub czerwone światło, to nie ruszaj z miejsca bez zaproszenia]

Zabawa zaczyna się po ukraińskiej stronie szlabanu. Na dzień dobry umundurowany jegomość wręcza kwitek, na którym wcześniej wpisuje numer rejestracyjny auta i ilość jadących w nim osób. Może też zajrzeć do bagażnika. Do naszego nie chciał. Kwitek to taka obiegówka, będziemy zbierać na nim pieczątki w kolejnych okienkach. Pilnuj go jak oka w głowie.

Po ukraińskiej stronie to my idziemy do budki kontroli paszportowej (z kwitkiem, paszportami, dowodem rejestracyjnym i zieloną kartą) i celnej (ten sam zestaw). Do tego celnicy zażyczyli sobie ksera dowodu rejestracyjnego [Dopisek: tylko jeśli przekraczasz granicę po raz pierwszy, można je zrobić na miejscu, w piwnicy urzędu celnego za 10 UHA albo jeszcze lepiej przygotować sobie zawczasu w Polsce]. Kserokopię wymieniliśmy na obiegówkę z ostatnią pieczątką, a tą z kolei wręczyliśmy kolejnemu umundurowanemu jegomościowi, który w zamian otworzył nam bramę (tak, dokładnie, otworzył bramę).

I tak wylądowaliśmy na Ukrainie.

Gdzie spaliśmy we Lwowie

Nocleg zarezerwowaliśmy w hotelu Etude, bo (po pierwsze) jest blisko starego miasta, ale jednak trochę na uboczu i (po drugie) ma strzeżony parking. To były dwa kluczowe argumenty, ale prawdę mówiąc w hotelach i hostelach we Lwowie można przebierać jak w ulęgałkach. Tyle, że większość nie ma własnych parkingów, co w naszym przypadku skreślało je w przedbiegach. Za dwie noce ze śniadaniem w hotelu Etude zapłaciliśmy 335 złotych. I to była jedna z droższych opcji.

Hotel Etude okazał się czystym i sympatycznym miejscem. Do tego część obsługi bezbłędnie mówiła po polsku. Mieliśmy przestronny, niedawno odnowiony pokój. Mniej więcej taki jak na zdjęciach w sieci. Do tego czysta i super wyposażona łazienka (włącznie z czepkiem kąpielowym i kapciami). W pokoju była klimatyzacja, tv i wifi. Okna wychodziły na parking, co może być zaletą (auto na oku, cisza) i wadą (widok w zasadzie żaden).

W cenie było śniadanie. Na to sobotnie zaspaliśmy, ale w niedzielę okazało się, że nie była to wielka strata. Bez frykasów, ale można coś tam skubnąć (płatki owsiane, licha jajecznica, jakieś wędliny, kalafior na ciepło, kawa rozpuszczalna i niezła herbata).


CZYTAJ RÓWNIEŻ: Weekend we Lwowie samochodem – co robiliśmy?


Gdzie jedliśmy we Lwowie

Żywiliśmy się po królewsku! Jedzenie było pyszne i w cenach zbliżonych do Polski, a nawet tańsze. Szybkie śniadanie w sobotę zjedliśmy w galicyjskiej z ducha i wystroju cukierni Veronika na Prospekcie Szewczenki 23. Ponoć w podziemiach jest restauracja, ale my zostaliśmy na parterze i uraczyliśmy się kawą i cieplutkimi drożdżówkami ze szpinakiem. Pyszne toto było. Choć jak na ukraińskie realia dość drogie. Za dwie kawy i 3 drożdżówki zapłaciliśmy ponad 200 UHA.

Lwowskie drzwi
Drzwi we Lwowie takie ładne

Niestety nie dane nam było popróbować lwowskiego street foodu, czyli pyszności prosto z gara sprzedawanych przez babuszki, o których tyle naczytałam się w internecie, ale za to udało się uraczyć kawą z budki. Tych budek – food tracków zresztą na lwowskim starym mieście jest naprawdę sporo, a serwowana w nich kawa jest pyszna i niedroga. Cena to 20-30UHA, czyli około 4 złotych.

We Lwowie warto też skosztować piwa, a lokalne piwowarstwo ma się równie dobrze jak w Polsce. A może nawet lepiej. Piwo, znów, tanie jak barszcz. W Domu Legend (Starojewrejska 48), o którym pisałam poprzednio, najdroższe kosztowało 55UHA (czyli około 9 złotych). Jako miłośniczka piw pszenicznych polecam zwłaszcza białe niefiltrowane (Lvivske Bilyi Lev).

Obiad jedliśmy w restauracji Kumpel (Wynnyczenki 6). Ja: sznycla cielęcego (wielkości talerza), Adam: barszcz ukraiński z zapiekanym naleśnikiem i roladę wieprzową na drugie. Popijaliśmy warzonym na miejscu piwem. Za wszystko zapłaciliśmy około 60 złotych. Jedzenie bardzo smaczne, porcje obfite. Sympatyczny kelner mówił po polsku, dostaliśmy też polskie menu. Toaleta czysta i darmowa. Darmowe wifi. Wystrój w klimatach międzywojennych, podobnie jak potrawy w menu.

We Lwowie cudowne jest to, że można po nim spacerować bez końca i co i rusz trafia się na jakieś interesujące miejsca. Po spektaklu w operze (wspaniałej Carmen), nogi same zaprowadziły nas do knajpki Chleb i Wino (Wirmeńska 15), o której czytaliśmy sporo w sieci. Klimatem trochę przywodzi na myśl krakowską i wrocławską Mleczarnię, ale obie bije na łeb swoją lokalizacją (w dawnym polskim hotelu), oryginalnymi elementami wyposażenia (polskie tabliczki z nazwami pięter, piękne stare drzwi wejściowe, przedwojenne sprzęty i kibelek, w którym górnopłuk i umywalka na bank pamiętają II RP) oraz cenami. Moim osobistym hitem był kwas chlebowy. Za półlitrowy kufel zapłaciłam… 15UHA! I to był wspaniały kwas o jakim, niestety, mogę tylko pomarzyć w Polsce. Poza tym w menu (znów po polsku) piwa, wino, zapiekanki, panini, burgery. Smacznie i tanio.

Przez te wspominki zrobiłam się głodna… 😉


ZOBACZ RÓWNIEŻ: Krótki poradnik przekraczania granic, czyli pociągiem do Grodna bez wizy


Zakupy we Lwowie

Do Polski można wwieźć 1 litr wysokoprocentowego alkoholu oraz 40 sztuk papierosów na osobę. I nie ma zmiłuj. A pokusa jest wielka, bo papierosy na Ukrainie kosztują mniej więcej jedną trzecią tego, co w Polsce, a 0,75 litra wódki (co prawda w budzie duty free na granicy)… 2 euro (płatne w UHA, rzecz jasna). Lżejsze alkohole również są reglamentowane, ale po dokładne ilości odsyłam do wujka googla.

W ludowe suweniry najlepiej zaopatrzyć się na pchlim targu Wernisaż (tym w okolicach opery, a dokładnie między ulicami Nyz’kyi Zamok, Lesi Ukrainky, a Teatralną; pisałam o nim TUTAJ). Na placu Sobornym działa dom towarowy Roksolana. Na parterze jest mikrobutik Versace, poza tym same bliżej nieokreślone sklepy oraz… toaleta! Czysta, płatna (3 UHA). Obok Roksolany – spory targ. Na obrzeżach szmelc-produkty znane z polskich targowisk (pokroju gacie po tacie i koszule nocne), w środku żywność.

targ we Lwowie
Pani lepiąca pielmieni na lwowskim tagu (pl. Soborny)

We Lwowie jest też centrum handlowe – King Cross Leopolis. Ok, w zasadzie to jest pod Lwowem – w Sokolnikach (ul. Stryjska 30 jest też we Lwowie, więc uwaga), tuż przy wjeździe na obwodnicę. W Leopolis królują sklepy odzieżowe koncernu LPP oraz inne polskie marki, poza tym Marks&Spencer, Butlers (pierdoły do domu) i kilka ukraińskich marek. Szczerze – nie warto.

Wreszcie buda duty free na granicy. Nie mogę o tym nie napisać! Miejsce – fenomen. Położona po ukraińskiej stronie, rzekłabym w cieniu stanowisk odprawy tirów. Wchodzisz. Na wprost dwie znudzone panie za kontuarem. Na lewo ściana alkoholi świata. Na prawo ściana wódki. Tylko wódki. W różnych cenach. Najtańsza kosztowała 1,5 euro o_O. A za wódkami kilka zakurzonych flakonów perfum i parę parasolek. I tyle.

O czym nie wspomniałam, a powinnam

Ano na przykład o tym, że niby tacy jesteśmy dobrzy przyjaciele Ukrainy, ale opłaty za roaming zbijają z nóg. SMS do Polski kosztuje zeta! A roaming danych to już rabunek w biały dzień. Przypadkowo (pewnie na granicy) zużyte 201 KB kosztowało nas, bagatelka, 15 złotych! Dobra rada cioci Zosi: wyłącz dane komórkowe jak tylko zbliżysz się do granicy.

Nie pisałam też o tym, że Lwów jest czystym i całkiem zadbanym miastem. Nie tak odpicowanym jak Kraków, wiadomo, wielu kamienicom przydałby się remont, ale w żadnym razie nie robi wrażenia zapuszczonego. Ani tym bardziej niebezpiecznego. Czuliśmy się w nim swobodnie.

Tym bardziej, że dogadywaliśmy się po polsku, a i ukraiński brzmi podobnie. Przydaje się znajomość cyrylicy, ale i bez niej można sobie poradzić.

A, może jest to oczywiste, a może nie, ale na Ukrainie przestawiamy zegarki o jedną godzinę w przód.

Podsumowując: We Lwowie za niewiele można zrobić wiele. My już planujemy kolejny wyjazd, a wy kiedy jedziecie?

Zdjęcia robione telefonem. Dlatego wyglądają tak, a nie inaczej.


Spodobał Ci się tekst? Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.


Loading
Sprawdź skrzynkę i kliknij w potwierdzający link.

DZIĘKUJĘ