Przyjemne sposoby pozbywania się pieniędzy: musicale! Do Londynu na „Króla Lwa”. A jeśli Londyn za daleko, to do Gdyni na „Notre Dame de Paris”, Krakowa na „Chicago” lub do… Gliwic! Na „Miłość w Leningradzie”.

Nie lubisz musicali? Nie czytaj dalej.
Kochasz teatr muzyczny całym serduszkiem? Rozgość się! Ten wpis jest dla Ciebie! Będzie trochę czytania oraz (a jakżeby inaczej!) co nieco do słuchania i oglądania.

Kto pamięta ten pamięta, a kto nie, teraz się dowie, że pod koniec września na chwilę pojawiłam się w Londynie. Londyn nie był jednak celem samym w sobie tej eskapady. Był tylko (wspaniałym, ale jednak) dodatkiem do wieczoru w teatrze na West Endzie: musicalu „Król Lew” („The Lion King”) w Lyceum Theatre!

To była uczta dla oczu, uszu i ducha!

Co piszę ja, umiarkowana wielbicielka „Króla Lwa” Disneya

To piękna opowieść, w dodatku cholerny wyciskacz łez, ale pokroić za Simbę, Pumbę i resztę menażerii bym się nie dała. Ale za adaptację musicalową już owszem.

Internetowe źródła donoszą, że musical „Król Lew” to najbardziej kasowe przedsięwzięcie rozrywkowe w historii (kilka lat temu zdetronizował „Upiora w operze”). I ja się wcale temu nie dziwię! Bo to perfekcyjnie zrobione show, które zachwyca, czaruje i chwyta za serce.

A wszystko to zasługa obdarzonej kosmiczną wyobraźnią reżyserki Julie Taymor. To ona wymyśliła jak przełożyć na scenę kreskówkę z mnóstwem zwierząt (ba, w spektaklu ożywa nawet sawanna!). To ona projektuje piękne i pomysłowe maski, kostiumy, lalki i dekoracje. A to co aktorzy i tancerze robią głosami, ciałami oraz lalkami, to już jest mistrzostwo świata.

„Król Lew”: Dzieci sikają po nogach. Dorośli chlipią w chusteczki

#wstydliwewyznanie
Na „Królu Lwie” ryczałam jak bóbr. Nie ze wzruszenia.
(no dobrze, troszkę też ze wzruszenia)
Z zachwytu.

Bo muzyka (dla spokoju ducha przypomnę, że skomponowana przez Eltona Johna i Hansa Zimmera) jak w pierwszych taktach chwyci za gardło, to już nie puści do końca.

Różnice między musicalem a filmem Disneya są kosmetyczne. Oba „Króle Lwy” zaczynają się od wejścia (a nawet WIELKIEGO WEJŚCIA) mieszkańców sawanny. I ten cały zwierzyniec, te zebry, antylopy, słonie, ptaki w Lyceum Theater wyłażą z różnych zakamarków widowni i niemalże muskając cię wkraczają na scenę w takt „Circle of Life”. Trzeba by być z kamienia, żeby to nie ruszyło.

A to ledwie pierwsza scena!

I w świetle tego wszystkiego zupełnie nie dziwi, że „Król Lew” w Lyceum Theater grany jest non stop od dziewiętnastu lat. I to co najmniej sześć razy w tygodniu. I nie, Lyceum Theater niczego innego prócz „Króla Lwa” nie ma w repertuarze, dzięki czemu zdobycie biletów nie nastręcza specjalnych trudności. Tu nie sky, a budget is the limit. Ceny biletów rozpoczynają się od 37,5 funta. Dobre miejsca od ok. 80 funtów.

Nie mało. Ba, po podliczeniu wszystkich wydatków poczynionych w kilkadziesiąt godzin w Londynie stwierdzam, że za podobną kwotę można by tydzień wałkonić się pod palmą w Egipcie. Jeśli ktoś lubi. Ja nie bardzo. Właściwie w ogóle. Dlatego wybieram musicale!

➔ Czytaj również: Jak zorganizować wyjazd do Londynu, aby żyło się długo i szczęśliwie (przynajmniej do powrotu do Polski)

Natomiast co mnie zdumiało, to zupełnie inna kultura obcowania z teatrem na West Endzie. Rzec by można pozbawiona nabożeństwa. Wyobraźcie sobie, że normą było chrupanie popcornu w trakcie spektaklu! W antrakcie ruszyła obwoźna sprzedaż lodów, a uczynna obsługa dostarczała wcześniej zamówione przekąski do konkretnych miejsc. W teatrze!

Król Lew w Londynie. The Lion King Wes End. Musicale
Lyceum Theater w Londynie. Tu od ponad dziewiętnastu lat grany jest „Król Lew”
Król Lew w Londynie. The Lion King Wes End. Musicale
Widok z najwyższego balkonu
Król Lew w Londynie. The Lion King Wes End. Musicale
Sklepik z pamiątkami. Hardcorowi fani pójdą tu z torbami

Król Lew w Londynie. The Lion King Wes End. Musicale

W poszukiwaniu wzruszeń i przeżyć na miarę „Króla Lwa” na szczęście nie trzeba lecieć aż do Londynu

Wystarczy wybrać się do Gdyni. I tak, znów mam na myśli „Notre Dame de Paris”.

Z pozytywistycznym uporem będę wałkować temat, bo takie cuda w Polsce nie zdarzają się często. W dodatku zegar tik tok, tik tok, nieubłagalnie odmierza dni do zdjęcia spektaklu z afisza Teatru Muzycznego w Gdyni. Nie ma zmiłuj, ostatni raz „Notre Dame de Paris” będzie można zobaczyć 21 lipca 2019.

Parę dni temu obejrzałam spektakl po raz drugi i nie zawaham się zrobić tego ponownie (żaden wyczyn, wiem że są tacy, którzy widzieli go naście razy! Czego ja im zupełnie szczerze zazdroszczę). Póki co, na otarcie łez i przeczekanie, wałkuję oryginalną ścieżkę dźwiękową musicalu (znaczy się tę francuską, z Garou w roli Quasimodo) na Tidalu.

Bo „Notre Dame de Paris” znów wysłał mnie rakietą do musicalowego nieba. To wspaniale zagrane i zaśpiewane widowisko. Rockopera z songami – gotowymi przebojami oraz popisami tancerzy i akrobatów, na widok których zwykłym śmiertelnikom miękną kolana.

Troszeczkę gorzej jest z fabułą. Można by ją streścić jednym zdaniem: ksiądz, garbus i żołnierz dybią na cnotę bezdomnej cyganki, a że żadnemu się nie udaje to [SPOILER] ją wieszają. [/SPOILER]

Spektakl Luca Plamondona (libretto na podstawie „Katedry Marii Panny w Paryżu” Victora Hugo) i Riccardo Cocciantego (muzyka) od dwudziestu lat z powodzeniem wystawiany jest w teatrach (i na stadionach!) na całym świecie. Wszędzie według tego samego przepisu. Ergo bez względu na to czy pojedziemy do Gdyni, Paryża czy Las Vegas zobaczymy to samo przedstawienie. ALE! Tylko w Polsce spektakl grany jest z orkiestrą i chórem na żywo. Stąd doznania muzyczne trudno oddać słowami.

➔ Czytaj również: Gdynia, mon amour | 6 powodów, dla których uwielbiam Gdynię

kulturalne prezenty prezent kulturalny prezenty dla miłośników książek
Notre Dame de Paris w Teatrze Muzycznym w Gdyni fot. Piotr Manasterski
kulturalne prezenty prezent kulturalny prezenty dla miłośników książek
fot. Piotr Manasterski

Na koniec zostawiłam spektakl, który musicalem prawdę mówiąc nie jest – „Miłość w Leningradzie”

„Miłość w Leningradzie” Teatru Miejskiego w Gliwicach to bardzo udana hybryda rockowego koncertu i piosenki aktorskiej. Potrzeba sporej dozy dobrej woli, aby doszukać się tu jakiejś fabuły. Na stronie Teatru Miejskiego w Gliwicach czytam, że niby knajpa i jakieś pijackie widy. Ale równie dobrze to może być psychuszka i majaki obłąkańca (co trochę, ale tylko trochę przywodzi na myśl „Mistrza i Małgorzatę”).

Ale to akurat jest mało istotne. Ważne natomiast są piosenki rosyjskiej grupy Leningrad o znaczeniu i sławie, którą w Polsce można porównać do dokonań Kultu i Kazika Staszewskiego. Pierwowzorem głównego bohatera „Miłości w Leningradzie” jest zresztą frontman grupy – Sergiej Sznurow. W ojczyźnie kochany i nienawidzony po równo. Na czym zresztą wcale źle nie wychodzi. Wikipedia donosi, że w 2016 roku był najlepiej zarabiającym rosyjskim artystą.

Nie mniej jednak nie jesteśmy tu po to, aby Panu Sergiejowi zaglądać do portfela. Miast tego skupmy się na tym, co dzieje się na scenie Teatru Miejskiego w Gliwicach. Cóż się tam nie wyrabia! W dwóch słowach: tęgi melanż. Wódka leje się litrami, papierosy nie gasną, struny gitar się rwą, nóżki bezwiednie podrygują.

Spektakl „Miłość w Leningradzie” to trzydzieści piosenek (świetne tłumaczenia!), czyli trzydzieści aktorskich miniatur i trzydzieści brawurowych interpretacji. Piosenki Leningradu bywają nieprzyzwoite, zawsze są dosadne (olaboga, dużo brzydkich słów). Niby spektakl jest o Rosji i Rosjanach, ale niech pierwszy rzuci kamień ten, kto w tekstach Sznurowa nie zobaczy naszego narodu.

„Miłość w Leningradzie” to odświeżona wersja wrocławskiego przedstawienia „Leningrad”. I – true – nie jest to rzecz formatu „Króla Lwa” ani ma miarę „Notre Dame de Paris”. Ale to w niczym mu nie umniejsza. Warto!

Niedługo okaże się czy do zacnego grona musicali jak marzenie dołączy „Chicago” w reż. Wojciecha Kościelniaka

[AKTUALIZACJA]

Wbrew wszelkim obawom, mogę oficjalnie ogłosić, że „CHICAGO” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka w Krakowski Teatr Variete jest ŚWIETNE! Diablo cieszę się, że wreszcie w Krakowie mam dobry musical.

I nawet nie wiecie z jaką ulgą i radością o tym donoszę, bo Teatr Variete to (stylowe, ale jednak) byłe kino. Tymczasem Kościelniakowi po mistrzowsku udało się wycisnąć wszystko z tej małej sceny! Jestem urzeczona muzyczną oprawą (zespół gra na antresoli zawieszonej nad sceną, co daje bardzo ciekawy efekt, również akustyczny). I kostiumami. Choreografią też. No i oczywiście wyszłam z teatru nucąc pod nosem 'All That Jazz’. Reasumując: do powtórki! A kto nie widział ten trąba i niech czym prędzej nadrabia!

A teraz pytanie do Was: Twój ulubiony musical to? (oraz czy jeszcze, a jeśli tak to gdzie go grają).


Podobało się?

Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.


Loading
Sprawdź skrzynkę i kliknij w potwierdzający link.

DZIĘKUJĘ!