Październik to był festiwal pierwszych razów. Pierwszy raz w Holandii, pierwszy raz w Belgii, pierwszy raz w Niemczech Zachodnich. Do tego pierwszy raz na tak długo jadę z tak małym bagażem. O, i jeszcze pierwszy raz nocuję na Airbnb.
Ale dziś nie napiszę o tym jak bardzo spodobała mi się Holandia, ani o tym co robiłam w Maastricht. Nie będzie też słowa o wypadzie autobusem miejskim do Akwizgrany, ani o tym jak nieprzyzwoicie droga jest Brugia. I ile w czasie tych pięciu dni zjadłam belgijskich gofrów. O tym wszystkim innym razem.
Dziś skupię się na rzeczach przyziemnych. Czyniąc zadość życzeniom, aby spisać organizacyjne know-how wyjazdu do Holandii na czele z odpowiedzią na pytanie jak spakowałam się na cały pobyt w tak mały bagaż podręczny?
Nie będę więc już Szanownych Państwa dłużej trzymać w napięciu.
Jak wspięłam się na olimp w dziedzinie pakowania
Trochę sobie słodzę z tym olimpem, bo gdzie mi tam do królowej podróży z bagażem podręcznym Marzeny Filipczak, która w 40 litrowy plecak pakuje się na półtora miesiąca w Ameryce Południowej, cztery miesiące w Azji Środkowej i na Bliskim Wschodzie i trzytygodniową wędrówkę dookoła Annapurny. Ale pięć dni z trzydziestolitrowym plecakiem wypełnionym w 2/3 to i tak wyczyn życia dla kogoś, kto do niedawna nie ruszał się bez walizki sukienek i worka książek. Czyli mnie.
Józsefowi Váradi winna więc jestem podziękowania.
Gdyby nie upierdliwa polityka linii Wizz Air, nie przekroczyłabym bagażowego rubikonu i nadal pakowałabym za dużo plus jeszcze trochę na wszelki wypadek. Tymczasem spakowanie się w mały plecak (o wymiarach, przypomnijmy to sobie, bo od 29 października to już historia, 42x32x25 cm) nie przysporzyło mi żadnych trudności. I do tego zajęło znacznie mniej czasu niż zwykle.
Powiadam Wam: podróże z plecakiem to świetna sprawa. Bo każda walizka, nawet najmniejsza i najlżejsza, jest przecież taką kulą u nogi. Ogranicza mobilność, spowalnia marsz. No i odwieczny problem ze schodami (w tym miejscu polecam szczególnie dworzec kolejowy Poznań Główny wraz z przyległościami). Z małym plecakiem mam zawsze wolne ręce (więc w jednej mogę np. dzierżyć kubek z kawą), a bez balastu prosto z lotniska ruszam zwiedzać.
Bagaż podręczny na pięć dni. Co spakowałam a czego nie?
Albo podróżujemy stylowo. Albo wygodnie.
Jadąc do Maastricht wypadło na to drugie. Ale moim sprzymierzeńcem była też pogoda z temperaturą w okolicach 17-21 stopni i nikłym prawdopodobieństwem deszczu. W zasadzie jedyne czym się (trochę) martwiłam, to, to że na dzień dobry zaplamię sobie jedyną parę portek i będę musiała tak chodzić przez pięć dni.
Nie zaplamiłam. A bagaż podręczny a’la Zofia wyglądał tak.
Do plecaka pakuję 2 bluzki, legginsy, piżamę, bieliznę na zmianę, ciepłe skarpetki (zimne nóżki to ja) i japonki (w sensie klapki). Do tego podstawowe kosmetyki. U mnie to szampon (ale już nie odżywka), żel i balsam do ciała, krem do twarzy (JEDEN!), krem do rąk, pasta do zębów, płyn do soczewek, pomadka ochronna, małe perfumy (bez których mogłabym się w sumie obejść) i żel antybakteryjny do rąk. Wszystko, rzecz jasna, w pojemnikach mniejszych do 100ml.
W plecaku ląduje też pół gąbki (patent Marzeny Filipczak), składana torba na zakupy, notes, czytnik ebooków (skoro nie mogę tego worka książek), telefon i ładowarka. I jeszcze pusta półlitrowa butelka. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa napełniam ją wodą z kranu. Będzie mi służyć za bidon aż do powrotu do Polski. Polecam zwłaszcza butelki po napojach Oshee, bo są z grubszego plastiku.
Na sobie wiozę: kardigan, chustę, wiatrówkę z kapturem. Na nogach superwygodne buty sportowe.
Jadę w spodniach. Nie pakuję żadnej sukienki ani spódnicy. I parasola. Nie biorę też wielkiego portfela (karta Ikea Family i kupony na kawę z maczka raczej nie przydadzą się, prawda?). Dowód osobisty, gotówkę i kartę płatniczą w euro (działa analogicznie jak karta dolarowa, o której pisałam w tym wpisie na blogu) chowam do małej portmonetki. A ta wraz z komórką ląduje w nerce aka piterku aka saszetce na biodra. Bez problemu wchodzą z tą „dodatkową sztuką bagażu” na pokład.
Karty pokładowe mam zapisane w pamięci telefonu. Wizz Air ma mobilną apkę, w której m.in. można się odprawić. Boarding passy są dostępne offline, ale ja dla spokoju ducha jeszcze w domu zrobiłam ich screeny. Pytanie czy Ryanair też ma takie cudo?
Mój pierwszy raz na Airbnb
Będę szczera: Airbnb uratowało mi cały wyjazd. Bo jako samotną turystkę spoza eurolandu na hotel w Maastricht nie byłoby mnie stać, a za sale zbiorowe w hostelach to ja serdecznie dziękuję. Sęk w tym (ach to moje odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę), że za szukanie pokoju zabrałam się dość późno i jedyne wolne lokum mieszczące się w moim budżecie znalazłam na lekkim wygwizdowie, czyli w dzielnicy Heer.
Co miało swoje plusy. Bo cisza i spokój (wiadomo). Bo ładna jednorodzinna zabudowa z czerwonej cegły (której jestem wielbicielką). Bo dwa świetnie zaopatrzone sklepy spożywcze, puby, kawiarnia, piekarnia i frytkarnia były rzut beretem od kwatery. Podobnie jak przystanek autobusu miejskiego (właśnie tego do Akwizgranu).
Ale były też minusy. A właściwie jeden – odległość. Do dworca kolejowego (2 kilometry) i historycznego centrum Maastricht (3 kilometry). Szkoda mi było kasy na jazdę autobusem miejskim. Wolałam wydać te eurosy na gofry. A nadwyżkę energii trzeba było spalić, więc trasę Heer – centrum Maastricht za każdym razem pokonywałam z buta.
Opinia o Airbnb? Jestem pozytywnie zaskoczona i bardzo zadowolona. Mój gospodarz okazał się szalenie sympatycznym Belgiem. To dzięki jego podpowiedzi zamiast do Liege (jak pierwotnie planowałam) pojechałam do Brugii, w dodatku płacąc za bilet połowę regularnej ceny. Belgijskie koleje mają taką sympatyczną weekendową promocję. Ale gdyby nie mój host nie byłabym tego świadoma.
I wreszcie: ile to kosztowało?
Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, ale skoro jedno tabu już zdążyłam przekroczyć (wyliczając tu ilość majtek i zawartość kosmetyczki), to niech i padnie kolejne.
A odtworzenie wydatków nie będzie trudne, bo z skrupulatnością młodego księgowego odnotowywałam w kapowniku każdego wydanego eurosa.
Wypad do Maastricht z założenia był budżetowy. Lot był tani jak barszcz, nocleg – w porównaniu z cenami hoteli w Limburgii – również, ale dzięki temu na miejscu nie musiałam sobie odejmować od ust, ani odmawiać przyjemności. I oto właśnie (IMHO) w podróżowaniu chodzi!
No dobrze Szanowni Państwo. Koszty wyjazdu do Holandii:
✓ Przelot Katowice – Maastricht – Katowice liniami Wizz Air: 143 złote
✓ Nocleg Airbnb 4 doby: 153€
✓ Wydatki na miejscu: 228€. W tym 48€ przejazdy i 30€ bilety wstępu.
Reszta poszła na jedzenie, kawy, piwo (drogie jak zbój), gofry i jeszcze więcej gofrów, a także na płatne kible i symboliczne suweniry, które jeszcze zdołałam upchnąć w plecaku (przypominam: bagaż podręczny). A ponieważ Marshall McLuhan miał rację i świat to jednak wielka globalna wioska, to jedną z tych pamiątek była japońska ceramiczna miseczka kupiona w Akwizgranie (Niemcy). W Akwizgranie, którą odwiedziłam w ramach wyjazdu do Holandii. Czy Szanowni Państwo coś z tego rozumieją?
Ciąg dalszy nastąpi. W kolejnych częściach napiszę szczegółowo o Maastricht, Akwizgranie i Brugii. Oraz o najpiękniejszej na świecie księgarni w trzynastowiecznym kościele, czyli o Boekhandel Dominicanen. Stay tuned!
Podobało się?
Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
DZIĘKUJĘ!
Podobne artykuły
Cześć!
Nazywam się Zofia Jurczak, a to moja strona poświęcona podróżom
Jestem kulturoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków (napisałam o nim dwie książki), muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na stronie piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej