Wakacje znów spędzę w Krakowie. Czy martwi mnie to? W żadnym razie. Co prawda upał w mieście doskwiera bardziej, ale z drugiej strony lato jest zbyt krótkie, aby jojczyć i chować się po kątach.
Siedzieć w domu można, ale zimą. A że lubię dzielić się dobrem, to podzielę się z wami moimi sposobami na lato w Krakowie.
UWAGA! TEN WPIS OPOWIADA O LECIE 2017! Przeczytaj inne wpisy z inspiracjami co robić w Krakowie
Ćwiczę w zieleni
Co poniedziałek melduję się w Parku Jordana na pilatesie. Treningi prowadzi Daria Loferska – kobieta rakieta i moja droga koleżanka w jednym, która parę lat temu dla pilatesu właśnie rzuciła pracę w korpo. I dobrze na tym wyszła, bo jest świetną trenerką!


Pilates na trawie to coś więcej niż wygibasy w plenerze. Jest miękko, ptaki śpiewają, wdechy i wydechy wzbijają się na zupełnie nowy level, a przy okazji psa z głową w górę można bezkarnie pogapić się w niebo. Trening trwa około 55 minut i jest otwarty, także dla osób zupełnie zielonych (i to nie tylko w Pilatesie). Lekka rozgrzewka, kilka sekwencji ćwiczeń i rozciąganie na koniec. Po wszystkim jest tak błogo, że aż nie chce ruszać się z maty.
Treningi z Darią to część grubszej akcji o wdzięcznej nazwie Zatrać się w zieleni, za którą stoi krakowski Zarząd Zieleni Miejskiej. W tygodniu są zajęcia ruchowe (nie tylko Pilates i nie tylko w Parku Jordana), a w weekendy pikniki oraz darmowy autobus rozwożący piknikowiczów między parkami.
Gdzie: w Parku Jordana, Bednarskiego, Kościuszki i Decjusza
Kiedy: od poniedziałku do piątku (w razie niepogody zajęcia się nie odbywają)
Za ile: za darmo (ale obowiązują zapisy)
Nie zapomnij: maty i repelentu (bo komary nie próżnują)
Wędruję z PTTK
Nie trzeba jechać na wczasy all inclusive, aby złapać oddech. Wystarczy wyłączyć telefon, wskoczyć w wygodne buty i ruszyć za miasto.
W tygodniu zwykle grzecznie siedzę w Krakowie, ale w weekendy aż świerzbi mnie by z niego zwiać. Więc albo biorę rower i jadę hen przed siebie, albo idę na wycieczkę z Kołem Grodzkim PTTK. A jest gdzie łazić – powiadam. Park Krajobrazowy Dolinki Krakowskie, Jura Krakowsko-Częstochowska, Ojcowski Park Narodowy, Puszcza Niepołomicka i Dulowska są rzut beretem od miejskich rogatek.


Działa to z grubsza tak: na stronie Koła Grodzkiego co miesiąc publikowany jest program wycieczek. Nie ma zapisów, nie trzeba być członkiem PTTK, a udział jest bezpłatny. Wystarczy stawić się w miejscu zbiórki, co zwykle oznacza jedną z miejskich pętli autobusowych, rzadziej dworzec kolejowy. Na miejsce startu dojeżdżamy komunikacją zbiorową i wraz z przewodnikiem PTTK wędrujemy kilka godzin po górkach, łąkach i lasach. Trasy mają zwykle 10-12 kilometrów, niekiedy bywają dłuższe. Tempo jest spacerowe, bo w wycieczkach biorą udział przede wszystkim seniorzy. Choć na ostatniej wyprawie (do Lanckorony) był i wnuczek, którego babcia zanęciła wizją łapania pokemonów (i faktycznie upolował ich cały wór). Po drodze jest też czas na piknikowanie, ale przekąski trzeba zabrać z sobą, bo punkty gastronomiczne owszem zdarzają się, ale z rzadka. Po wszystkim transportem publicznym wracamy do Krakowa.


Weekendowe mikrowyprawy z Kołem Grodzkim PTTK wciągnęły mnie na tyle, że zaczęłam obrastać w turystyczne akcesoria (vide składane krzesełko z AliExpress, nawiasem mówiąc koszmarnie niewygodne) i planuję bić się o złotą patelnię odznakę turystyczną. Planuję to tu słowo-klucz, bo nadal nic w tym kierunku nie zrobiłam. Ale tak naprawdę w tym całym wędrowaniu nie chodzi o odznaki i puchary na zachętę, a o przyrodę, las, łąki, trele ptaków, superwidoki i świeże powietrze.
Kiedy: od kwietnia do października
Za ile: za darmo! Jedyny koszt to przejazdy (zwykle 2×4 złote, jeśli korzystamy z komunikacji podmiejskiej)
Nie zapomnij: wygodnych butów, czapki, wody i czegoś na ząb.
Zażywam Sztuki w sztuce
Z Medycyny w sztuce wyszłam jak rażona piorunem i do tego zielona. Z-I-E-L-O-N-A. Ale to było rok temu, a tego lata wpadam do MOCAK-a zobaczyć Sztukę w sztuce. Świetną wystawę o autotematyzmie.


Po dyletancku można podsumować ją jako wystawę, w której sztuka przegląda się w sztuce, bawi się sztuką, a także cytuje, komentuje oraz dyskutuje – surprise, surprise – ze sztuką. A na dokładkę dzieła – ikony (które rozpozna każdy przedszkolak) tu ożywają w nowych kontekstach. I tak gronostaj ucieka od damy, Posejdon jest drwaloseksualny, a czarny kwadrat Malewicza chodzi i duma nad własnym brakiem oryginalności (i ma urocze małe nóżki).
Wystawa Sztuka w sztuce nie jest zmaganiem się z określonym problemem egzystencjalnym, tylko jest obrazem wyrafinowanej gry znaczeniowej, która radzi sobie z różnymi problemami.
– czytam w opisie wystawy. Brzmi to okrutnie poważnie, ale prawdę mówiąc Sztuka w sztuce nawet bez doszukiwania się drugiego i trzeciego dna może przynieść mnóstwo uciechy. To dobra wiadomość dla tych, którzy na hasło „sztuka współczesna” uciekają z wrzaskiem. No i to jedno z najfajniejszych miejsc do zrobienia sobie selfie ;-).
Ja w każdym razie na jednej wizycie nie poprzestanę i tego lata wpadnę do MOCAK-a pewnie jeszcze nie raz, zwłaszcza, że wystawie towarzyszy plenerowe kino letnie. To w piątki, a w najbliższy (czyli 7 lipca) świetne „Wyjście przez sklep z pamiątkami” Banksy’ego.
Gdzie: MOCAK ul. Lipowa 4
Kiedy: do 1 października
Za ile: 14/7 złotych, ale we wtorki wstęp za free
Inhaluję się w tężni Roberta Kuśmirowskiego
Olaboga, znów sztuka współczesna!
Swego czasu (nie jestem pewna czy nadal) na wystawie stałej w MOCAK-u można było zobaczyć pozbawioną tytułu instalację Roberta Kuśmirowskiego, w której mocno nadgryziony przez ząb czasu gabinet lekarski płynnie zmieniał się w zakurzoną piwnicę. W nagromadzeniu tych wszystkich zardzewiałych sprzętów i instrumentów medyczny niewiadomego zastosowania, było coś fascynującego i obrzydliwego zarazem. Trochę jakby wylądować w środku koszmarnego snu z siostrą Ratched w roli głównej.


Ale tymczasem okazało się, że Robert Kuśmirowski to nie tylko geniusz atrapy (jak zwą go krytycy), ale i wytrawny kolekcjoner rozmaitego barachła. Ładnie podsumowano to na stronie Muzeum Narodowego:
Niektórzy zbierają znaczki, Muzeum Narodowe w Krakowie kolekcjonuje sztukę, a Robert Kuśmirowski – jeden z najciekawszych i najaktywniejszych polskich artystów – gromadzi różne przedmioty: stare meble, maszyny, przyrządy, zabawki, książki, gadżety.
No i te stare meble, maszyny, przyrządy itp. – niegdyś sporo warte, dziś bezużyteczne – można podglądać w kolejnych stadiach rozkładu pod Gmachem Głównym Muzeum Narodowego. Instalacja zatytułowana jest Tężnia. To ażurowa konstrukcja, a w środku rzeczy przedziwne: centralka telefoniczna wielkości kredensu, tablice informacyjne z zakładów pracy, bezręki manekin, sztuczne kwiaty, stroje robocze, pianina cyfrowe typu Casio, komputery typu Atari i bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. Wszystko poupychane warstwowo, na przemian moknie i blaknie od słońca. Słowem: smrodek rozkładu. Choć Kuśmirowski woli nazywać to inhalowaniem sztuką wyprowadzoną z magazynów.
Tężnia jest częścią wystawy #dziedzictwo w Gmachu Głównym.
Gdzie: plac przed Gmachem Głównym Muzeum Narodowego w Krakowie al. 3 Maja 1
Kiedy: codziennie w godz. 8.00 – 20.00
Za ile: za darmo
Nie odmówię sobie też makaronu na zimno!
Okazuje się, że makaron to nie tylko remedium na weltschmerz, ale i na upał.
Tego wiekopomnego odkrycia dokonałam w Japonii. Ślinka cieknie mi na samo wspomnienie pyszności, które tam wsuwaliśmy, ale do kulinarnego raju zabrało mnie niepozorne danie w postaci zimnego bulionu z makaronem udon i płatkiem smażonego tofu. Nie bez znaczenia były i towarzyszące posiłkowi okoliczności przyrody – czarowna, maleńka knajpka ukryta między świątyniami w parku w Narze. Był piękny słoneczny dzień, a ja kilka chwil wcześniej usiłowałam namówić do wspólnej fotografii półdzikie daniele. Bez powodzenia.
I wielka była radość ma, gdy okazało się, że udon można zjeść w Krakowie. Ba, danie które serwują w Ka udon barze jest prawie tak dobre, jak to, które jadłam w Japonii (czego niestety nie mogę powiedzieć o ramen w Tao Teppanyaki & More na Józefińskiej, które jest przeładowane dodatkami, tłuste i wstrętne).
Udon to pszenne nitki. Grubaśne i sprężyste. Zwykle podawane w delikatnym bulionie (jeśli się nie mylę, to zwie on się dashi) lub z sosem. W Ka udon barze makaron można zjeść i na ciepło, ale to wersja na zimno jest wspaniałym daniem na lato: prostym, lekkim i odświeżającym.
Za 19 złotych dostajemy miskę makaronu w wersji podstawowej, a wszystkie dodatki (jajko, tempura, smażone tofu, kimchi i takie tam) dobiera się osobno. I to jest minus, bo porcja podstawowa jest raczej niewielka i bez załączników nie sposób się nią najeść. Plusy – piękna lanckorońska ceramika. No i woda do posiłku, podobnie jak w Japonii, jest za free.
Gdzie: Ka udon bar ul. Rakowicka 14A
Kiedy: 10-20, poniedziałki zamknięte
Za ile: nie za darmo 😉 w wersji podstawowej 19 złotych
Informacja dla pałeczkowych lebieg – udon w zupie łatwiej okiełznać niż wersje w sosie 😉
Przeczytaj również: Domestic noir, czyli rzecz o kobiecej zemście
Podobało się?
Postaw mi wirtualną kawę lub udostępnij artykuł znajomym. Da mi to poczucie, że to, co robię ma sens.
Po więcej pomysłów zajrzyj do spisu treści bloga.
No i zostań ze mną na dłużej, aby nie przegapić kolejnych tekstów.
Polub na Instagramie i Facebooku!
Lub zapisz się do newslettera z powiadomieniami o nowych artykułach.
DZIĘKUJĘ!
Podobne artykuły
Cześć!


Nazywam się Zofia Jurczak, a ten blog jest dla ciekawych świata!
Jestem kulturoznawczynią - filmoznawczynią (UJ), stypendystką Miasta Krakowa. Moje koniki to Kraków, muzea, miasteczka, dziedzictwo kulturowe i historyczne. Kocham Japonię, uwielbiam wyspy. W podróży napędza mnie ciekawość. Na blogu piszę o tym, co mnie kręci.
Więcej